Od czasu pojawienia się wirusa ptasiej grypy hipotetyczne dotąd scenariusze pandemii, która uśmierca na świecie kilkadziesiąt milionów ludzi (szacunki pesymistów mówią nawet o jednej trzeciej ludności!), nagle stały się całkiem realne. Światowa Organizacja Zdrowia już od dawna opracowuje optymalną strategię na wypadek takiego zagrożenia, bo ostatnią epidemię odnotowano w 1968 r., a ze względu na nieokiełznaną zmienność wirusa musimy po 40 latach liczyć się z nadejściem nowej. Taka jest natura zarazka, który niezależnie od stawianych mu przeszkód co pewien czas przełamuje bariery ochronne.
– Moi koledzy z zagranicy mówią, że zegar grypy tyka, choć nie wiadomo, która jest godzina – przyznaje prof. Lidia Brydak kierująca Krajowym Ośrodkiem ds. Grypy w Państwowym Zakładzie Higieny. To jeden ze 110 ośrodków Światowej Organizacji Zdrowia sprawujących nadzór nad grypą – i trzeba przyznać, że dzięki nim już nieraz udało się zdusić epidemię w zarodku. Gdyby nie sprawnie działający ośrodek w Hongkongu, nie wiadomo, ile ofiar śmiertelnych pochłonęłoby pojawienie się ptasiego wirusa (typ H5N1) w 1997 r. Umarło wtedy raptem sześć osób i choć dziś ten sam zarazek – choć pewnie już wielokrotnie zmutowany – stał się wrogiem publicznym numer jeden, to mimo wszystko od tamtego czasu minęło 8 lat, a do 23 września br. po stronie strat (nie licząc tysięcy zlikwidowanych na Wschodzie ferm drobiu) mamy 65 ofiar, a nie miliony.
Czy ten bilans uda się długo utrzymać? Prób zatajania przypadków zachorowań drobiu i ludzi w krajach Azji powinniśmy bać się nie mniej niż dzikich kaczek. Europejskie służby sanitarne i weterynaryjne z niepokojem patrzą w niebo, bo ptaki przenoszące w swoich wydzielinach groźnego wirusa zbliżają się do naszych granic.