Artur Z., lat 31, z Warszawy, 12 lat pracuje, ale nie zapłacił ani złotówki podatków i składek na ZUS. – A co ja im będę, kurwom, połowę zarobku oddawał za darmo? – złości się.
Złość Artura Z. bierze się stąd, że żona Beata oraz teść od dwóch lat wiercą mu dziurę w brzuchu, żeby szukał legalnej pracy z ubezpieczeniem. Wiercą po tym, jak miał wypadek, skomplikowane złamanie nogi z przemieszczeniem, i cztery miesiące był bez pracy i zasiłku.
Do pierwszej pracy poszedł zaraz po szkole, w 1993 r.: – Takie przynieś, podaj, pozamiataj, na budowie – wspomina. – Na początku szef zapytał: Co wolisz? 800 tys. na rękę z ubezpieczeniem – to było przed denominacją – czy milion na rękę, ale bez ubezpieczenia i w razie czego, to my się nie znamy?
Wolał milion. Po paru miesiącach znalazł pracę w wytwórni lamp. Za ich skręcanie dostawał już 2,2 mln na rękę. Potem, po denominacji, znowu na budowie – 350 zł na rękę. Tak powoli się piął, zmieniał pracę. Po paru latach już nikt nie pytał, co woli. Praca była tylko na czarno.
W 2001 r. ożenił się z Beatą, rok później urodził im się Patryk. W 2003 r. Artur trafił do rozlewni napojów pod Warszawą: 1000 zł na rękę. I nagle ten wypadek. – Szef, nie powiem, do szpitala kierownika przysłał, przez niego podał dla mnie pomarańcze i 200 zł. Ale później to już dla mnie roboty w rozlewni nie było.
Obiecał sobie wtedy, że jak się tylko trochę odkuje, to zaraz się zatrudni legalnie, niechby nawet za mniej. Po roku obiecał sobie, że jeszcze tylko meble wymieni w ich pokoju, potem, że telewizor na panoramiczny, że jeszcze tylko łazienkę wyremontuje. – No i zawsze jest coś, co mnie powstrzymuje – tłumaczy.