Archiwum Polityki

Z przepaści

Harold Pinter jest jednym z ostatnich przedstawicieli dawnego, dobrego teatru. Na scenę wprowadził nowych bohaterów i absurdalne poczucie humoru.

Biedny Pinter. Siedziałby sobie spokojnie w swoim fotelu w Anglii, „gdzie sowa jest córką piekarza”, ział nienawiścią do Stanów Zjednoczonych i Busha (co mu wypominają co żwawsi dziś komentatorzy), mełł w ustach pacyfistyczne obelgi pod adresem bezsensownych wojen naszej cywilizacji, narzekał jak każdy siedemdziesięciopięcioletni staruszek na stan zdrowia, uśmiechał się z wdzięcznością do żony, „kiedy ta nalewa mi rano sok żurawinowy”, czego „nie uważam za akt polityczny”, „choć po lewej stronie leży »Guardian«, a po prawej stoi sok żurawinowy”. Miałby wtedy prawo powiedzieć: „Pod każdym względem jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem” – gdyby nie telefon od przewodniczącego Komitetu Noblowskiego z wiadomością: „Otrzymał pan Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury”.

Za co? W swojej prostoduszności sądziłem, że za dramaty, którymi wzbogacił światowe życie teatralne drugiej połowy XX w., kiedy teatr europejski przeżywał swoje piękne dni. Miał swoją znakomitą literaturę dramatyczną, dyrektorów teatru, którzy nie musieli wybierać między powabnością repertuaru, popularnością i ambitnością sztuki, reżyserów potrafiących czytać literaturę, recenzentów odróżniających to, co gazetowe, od tego, co teatralne, aktorów kreujących na scenie postaci, a nie swoje osobowości, wreszcie publiczność, która miała jeszcze wyobraźnię, a nie tylko łaknienie grand guignolu w skali jeden do jednego.

We Francji objawiła się tak zwana awangarda paryska (Beckett, Ionesco, Genet), w Anglii w maju 1956 r., w dniu premiery „Miłości i gniewu” Osborne’a, zaczęło być głośno o tamtejszych młodych gniewnych (Osborne, Pinter, Wesker, Arden), w Polsce debiutowali jako dramatopisarze Mrożek i Różewicz.

Polityka 42.2005 (2526) z dnia 22.10.2005; Społeczeństwo; s. 122
Reklama