Zabójcza influenza
Przypuszcza się, że zabójczy wirus hiszpanki też pojawił się w Chinach
Gdyby nie grypa, nasza armia odniosłaby zwycięstwo – tak Erich von Ludendorff, jeden z czołowych niemieckich dowódców podczas I wojny światowej, tłumaczył przyczyny załamania się ofensywy podjętej wiosną 1918 r. Dodatkowy milion żołnierzy, przerzuconych wówczas z frontu rosyjskiego, pozwolił Niemcom dotrzeć tak daleko w głąb Francji, że w maju ich artyleria mogła ostrzeliwać Paryż. Jednak w tym samym czasie wojsko zostało zaatakowane przez niewidzialnego wroga – epidemię grypy, która z każdym tygodniem postępowała coraz szybciej, dziesiątkując szeregi niemieckiej armii.
Trudno jednak uznać tłumaczenie Ericha von Ludendorffa za coś innego niż próbę zrzucenia z siebie winy za klęskę. Wprawdzie epidemia rzeczywiście zbierała śmiertelne żniwo, ale wirus nie wybierał pomiędzy Niemcami a Francuzami, Anglikami czy Amerykanami. Państwa Ententy zaczęły nawet podejrzewać, że szalejąca choroba to rezultat użycia przez Niemców broni biologicznej. Trudno dziwić się takim podejrzeniom, skoro np. 43 tys. amerykańskich żołnierzy, czyli połowa wszystkich zmarłych w Europie podczas I wojny światowej, nie zginęła od kul wroga, ale z powodu grypy.
Ponadto choroba atakowała w niespotykany wcześniej sposób. Grypa, której poprzednia duża epidemia miała miejsce w latach 1889–1890, zabijała prawie wyłącznie chore dzieci i starszych ludzi. Tymczasem w 1918 r. najwięcej zgonów odnotowano wśród osób w przedziale wieku 15–34 lata. Wirus atakował też bardzo gwałtownie. Wspomnienia z tamtych czasów zawierają relacje o ludziach umierających nagle na ulicy w drodze do pracy. Jesse Hoagg, autor książki „The Influenza Virus Unveiled”, wspomina np. o czterech paniach, które zasiadły wieczorem do partyjki brydża. Rano przy życiu pozostała tylko jedna.
Nie wiadomo, gdzie znajdowało się źródło pandemii.