Prezydent Wilson stał się intelektualnie ociężały i rozkojarzony. „Coś dziwacznego działo się w jego głowie” – powiedział później jeden z najbliższych współpracowników.
Prawie dokładnie sto lat temu przez ziemie polskie przetaczała się pandemia hiszpanki. Dlaczego o niej nie pamiętamy? Rozmowa z historykiem Łukaszem Mieszkowskim, autorem książki „Największa”.
Wraz z kolejnym numerem POLITYKI będzie można kupić książkę Łukasza Mieszkowskiego „Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski”, która opowiada o tej niemal całkiem zapomnianej nie tylko polskiej tragedii.
Do lat 90. społecznymi, kulturowymi i ekonomicznymi skutkami epidemii hiszpanki niespecjalnie się zajmowano i nie analizowano ich. To fenomen zbiorowej świadomości.
Śmiertelną grypę z początku XX w. prawdopodobnie zawlekli do Ameryki i Europy członkowie korpusu pracy z Państwa Środka.
Kwarantanna od dawna służyła za narzędzie walki z epidemiami, ale była też bronią przeciwko najsłabszym.
Wszystkie cywilizacje miały swoje plagi, doczekała się więc i nasza.
Nie wiadomo, czy są żywe czy martwe. Ani skąd dokładnie się wzięły. Jedno jest jednak pewne – odniosły gigantyczny sukces w ewolucyjnym wyścigu. Dlatego Ziemia to planeta wirusów.
I dwukrotnie jej nie dostał. Za pierwszym razem, bo wolał być Polakiem, a nie Niemcem, za drugim, bo Polacy uznali, że był złym Polakiem.
Polskie filmy biły w ubiegłym roku rekordy frekwencyjne, na „Bogów” poszło dotąd 2,5 mln Polaków, na „Miasto 44” prawie 2 mln. Tymczasem „Hiszpankę”, wielką historyczną produkcję za 24,5 mln zł, obejrzało w kinach tylko 60 tys. widzów. Klęska?