Wiosną 1918 r. w kilku miejscach na świecie zauważono szybko rozszerzającą się epidemię nowego typu grypy z rozwijającym się niemal natychmiast zapaleniem płuc. Chorzy sinieli, dostawali krwotoku z ust i uszu, dusili się własną krwią i umierali w ciągu doby od wystąpienia pierwszych objawów. Choroba najpierw dziesiątkowała Wielką Brytanię i USA. W kwietniu i maju praktycznie zamarło życie w północno-wschodnich stanach, najbardziej dotknięte były Boston i Filadelfia. W Anglii Manchester, ale i w Londynie umierało po 100–200 osób dziennie.
W sierpniu wydawało się, że epidemia traci impet, ale we wrześniu uderzyła z jeszcze większą siłą. Nie było skutecznej terapii, więc szpitale stawały się ogniskami zarazy. Pacjentów było tak wielu, że kwarantanna traciła już sens. Choroba wygasała od wiosny 1919, ale nowe zachorowania zdarzały się nawet do końca 1920 r.
Czytaj też: Hiszpanka niczym jeździec apokalipsy
Więcej ludzi zmarło na grypę niż na froncie
Najlepiej opisano przebieg hiszpanki w USA. Lokalne władze i społeczności reagowały na nowe doświadczenie w rozmaity sposób. Na jednym biegunie jest Filadelfia, która – w nieświadomości zagrożenia – zorganizowała 28 września 1918 r. paradę na głównej ulicy, promującą wykupowanie IV serii obligacji wojennych rządu, zwanych „Pożyczką Wolności”. Kosztowało to życie 15 tys. ludzi, a ogółem na grypę zachorowało ponad 200 tys. Na drugim biegunie były małe miasta, szpitale czy kampusy, które odgradzały się płotami, zasiekami i strażami od otoczenia – wirus tam nie dotarł.