Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Grypa prezydenta Wilsona. Czy jej efektem była II wojna światowa?

Prezydent USA Woodrow Wilson (w powozie z lewej, bez kapelusza) w Paryżu w 1918 r. To tutaj nabawił się hiszpanki. Obok prezydent Francji Raymond Poincare Prezydent USA Woodrow Wilson (w powozie z lewej, bez kapelusza) w Paryżu w 1918 r. To tutaj nabawił się hiszpanki. Obok prezydent Francji Raymond Poincare RDA / Rue des Archives / Forum
Prezydent Wilson stał się intelektualnie ociężały i rozkojarzony. „Coś dziwacznego działo się w jego głowie” – powiedział później jeden z najbliższych współpracowników.

Prezydent rozchorował się po południu. Atak kaszlu był tak silny, że choć w owych czasach mężowie stanu ginęli raczej od rewolwerowych kul, jego osobisty lekarz podejrzewał zamach przy użyciu staroświeckiej trucizny. Do problemów z oddychaniem szybko dołączyła wysoka, blisko 40-stopniowa gorączka i ostra biegunka.

Pacjent zaległ w łóżku nieprzytomny, niezdolny do uczynienia najmniejszego ruchu. Współpracownicy, którzy zebrali się wokół, byli przerażeni fizycznymi zmianami, jakie go dotknęły – podkrążone, zapadnięte oczy i blada, wymizerowana cera upodobniły jego oblicze do trupiej czaszki. Inne, jeszcze bardziej niepokojące symptomy miały objawić się wkrótce.

Rozdział z książki Łukasza Mieszkowskiego „Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski” dostępnej m.in. w sklepie internetowym „Polityki” i jako e-book na Publio.pl »

Wielka ofensywa aliantów

A jednak tej wiosny w Paryżu nie dziwiły one nikogo. Od wielu miesięcy w mieście, do którego przyjechał prezydent Stanów Zjednoczonych, szalała epidemia grypy lub, jak się wtedy mawiało, influency. Liczba przypadków szła w setki tysięcy. Do czwartku 3 kwietnia 1919 roku zachorowała już żona prezydenta, jego córka, główny doradca, osobisty lekarz i ochmistrz. Młody asystent, który zaraził się w tym samym dniu, zmarł po czterech dobach. Pomiędzy początkiem października 1918 roku a końcem lutego następnego roku w metropolii, z powodu grypy i związanych z nią komplikacji, życie straciło blisko 20 tysięcy ludzi. W następnych trzech miesiącach dołączyć do nich miały kolejne 2702 osoby. Prezydent przeżył, ale konsekwencje jego choroby okazały się fatalne.

Latem poprzedniego roku na froncie zachodnim doszło do przesilenia. Niemców wyczerpały zwycięskie, lecz nie przynoszące ostatecznego rozstrzygnięcia zmagania bitwy cesarza, a ich taktyczne założenia głębokiej ofensywy zostały w pełni zrealizowane przez aliantów, podczas kontrataku, który do historii przeszedł pod nazwą „ofensywy 100 dni” lub „wielkiej ofensywy”.

Wspierani przez siły pancerne i świeże pełne zapału dywizje amerykańskie Francuzi i Anglicy koncentrycznymi atakami zaczęli wybijać w nieprzyjacielskiej obronie wyrwy, w które wlewały się dywizje kawalerii oraz nowe rodzaje czołgów lekkich, zaprojektowane już nie do przełamywania linii frontu, lecz wojny manewrowej i pościgu. Obfitość zaopatrzenia i nowoczesny park maszynowy pozwalały utrzymać tempo ofensywy. Niemcy zostali zmuszeni do odwrotu, który trwał aż do końca wojny.

Podkast „Polityki”: Czy w erze koronawirusa warto pamiętać o hiszpance?

Generał Pershing był wściekły

Na początku listopada front – wciąż ciągnący się daleko od niemieckich granic – jeszcze się trzymał. Pękło zaplecze. Hasło do buntu, na wieść o przygotowaniach do ostatniej samobójczej bitwy, podnieśli marynarze cesarskiej floty z Kilonii. Szybko podchwyciła je wyczerpana wojną i głodem ludność dużych miast. Kajzer, wymawiając się – jakżeby inaczej – zagrożeniem hiszpanką, uciekł z Berlina do kwatery głównej armii. W kraju wybuchła rewolucja, 11 listopada – na prośbę Niemiec – podpisano zawieszenie broni.

Głównodowodzący Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego generał John Pershing był wściekły. Uważał, że wojna się nie zakończy, dopóki niemiecka armia nie zostanie ostatecznie rozbita. Jego zdaniem była to kwestia tygodni, jeśli nie dni. Rozejm zamiast kapitulacji – jak słusznie przypuszczał – pozwoli nieprzyjacielowi uznać, że wojny tak naprawdę nie przegrał, i skłoni go do jak najszybszego poszukiwania rewanżu.

Najwyższa Rada Wojenna ententy bez dyskusji odrzuciła stanowisko Pershinga, podejrzewając, że przemawia przez niego chęć poprowadzenia konno parady zwycięstwa przez berlińskie aleje Unter den Linden, a w następnym roku wjechania na tym samym rumaku do Białego Domu. Nikt nie uwierzył w zapewnienie, że chodzi o dobro i przyszłość Europy.

Czytaj też: Hiszpanka po 100 latach. Czy czegoś nas nauczyła?

Trwały pokój bez dalszego rozlewu krwi

Celem Thomasa Woodrowa Wilsona, dwudziestego ósmego prezydenta Stanów Zjednoczonych, członka Partii Demokratycznej, najpopularniejszego i najważniejszego polityka kończącej wojnę konferencji paryskiej, był taki kształt traktatu, który zabezpieczyłby trwały pokój bez dalszego rozlewu krwi. Środkiem do celu miało być przede wszystkim łagodne potraktowanie Niemców, formalnie nigdy niepokonanych. Wilson pragnął oszczędzić im poważnych strat terytorialnych, a przede wszystkim obciążeń ekonomicznych, grożących kryzysem, destabilizacją powojennego porządku i rewolucją, zarówno czerwoną, jak i brunatną, choć ówcześni nazwaliby ją zapewne białą. Niemcy musieliby tylko wycofać się z Belgii i oddać Francji zabrane w 1871 roku Alzację i Lotaryngię.

Przeciwnikiem Wilsona był niedawny sojusznik – premier Francji Georges Clemenceau, z racji zamiłowania do brutalnych metod politycznych zwany „Tygrysem”. Chciał tego samego, co prezydent USA, ale pod względem wybranych metod bliżej było mu do generała Pershinga. Żądał jak najsurowszego potraktowania Niemiec – uznania ich całkowitej odpowiedzialności za rozpętanie wojny, obłożenia wysokimi reparacjami, okrojenia terytorialnego, częściowej demilitaryzacji i okupacji.

W jego oczach idealista Wilson, przekonany, że upokarzanie pokonanych doprowadzi wkrótce do kolejnej wojny, był „proniemiecki”. By zwyciężyć, obaj politycy potrzebowali wszystkich sił fizycznych i psychicznych. „Tygrys”, podobnie jak trzeci z rozgrywających, premier Wielkiej Brytanii Lloyd George, również przeszedł już grypę, co więcej, w jego żebrach wciąż tkwiła kula wystrzelona dwa miesiące wcześniej przez nieudolnego anarchistę-zamachowca. Mimo to walkę z prezydentem USA o przyszły obraz kontynentu i świata wygrał właśnie on.

Czytaj też: Zła pamięć o traktacie wersalskim. Czy Keynes się pomylił?

„Coś dziwacznego działo się w jego głowie”

„Influenca, jak powiedział mi doktor Craig, zatruwa układ nerwowy” – napisała w liście kilka miesięcy wcześniej Virginia Woolf, jedna z najwybitniejszych pisarek XX wieku, sama przez całe życie zmagająca się z grypą i jej konsekwencjami neurologicznymi. W rzeczywistości ze wszystkich organów ludzkiego ciała jedynie aparat oddechowy jest przez chorobę dotknięty bardziej niż układ nerwowy. Objawy mogą się różnić: od silnego bólu głowy, przygnębienia, stanów lękowych lub dla odmiany, euforii, po depresję, halucynacje czy ustępujące po jakimś czasie symptomy schizofrenii.

W wyniku choroby Wilson doświadczył najprawdopodobniej spowodowanego uszkodzeniem mózgu ciężkiego, trwałego obniżenia sprawności umysłowej, czyli demencji. „Coś dziwacznego działo się w jego głowie” – powiedział później jeden z najbliższych współpracowników. Prezydent, do tej pory zdecydowany, skupiony na swoich głównych celach, nietracący z oczu szczegółów i chętny do zasięgania rady od ludzi, którym ufał, stał się intelektualnie ociężały i rozkojarzony. Jego uwagę zaprzątać zaczęły nowe, przedtem niewystępujące obsesje – od przekonania o byciu otoczonym przez francuskich szpiegów po ciągłe kontrolowanie użycia służbowych samochodów. Z trudem przypominał sobie treść i przebieg negocjacji, które odbył przed kilkoma godzinami, a wysiłek, jaki jego współpracownicy musieli włożyć w wyciągnięcie od niego decyzji, równał się jedynie trudności, z jaką ją podejmował.

Wreszcie, kilka dni po ocknięciu się z letargu, bez słowa zapowiedzi, bezwarunkowo zgodził się na wszystkie żądania Clemenceau, dodatkowo dorzucając Japonii niemieckie posiadłości kolonialne w Chinach. Gdy Niemcy zaskarżyli warunki przedstawionego im do podpisu traktatu, zarzucił im okropne maniery i brak taktu, by kiedy indziej dodać, że na ich miejscu nigdy nie podpisałby podobnej umowy.

Pół roku później, po kolejnym ataku choroby, sparaliżowany i prawie niewidomy, nie był już zdolny sprawować urzędu. Rola, jaką odegrał w kluczowych dniach paryskich negocjacji, spotkała się z miażdżącą krytyką członków amerykańskiej delegacji. Jeden z nich, w liście rezygnacyjnym skierowanym do prezydenta, zarzucił mu, że zapewnił światu „nowe stulecie wojen”.

Jeśli dawać wiarę konserwatywnym teoriom historiograficznym, według których wybitne jednostki i wyjątkowe wydarzenia wywierają realny wpływ na bieg dziejów, i interpretacja powyższych faktów wydaje się przekonująca, to epidemia grypy – a konkretnie choroba prezydenta Wilsona – może być uważana za jedną z przyczyn wybuchu drugiej wojny światowej. Linią łączącą dwa globalne konflikty XX wieku, które historycy skłonni są ostatnio nazywać „drugą wojną trzydziestoletnią”, z chwilowym zawieszeniem broni pośrodku.

Czytaj też: Zawieszenie broni na 20 lat? Porządek wersalski

Jak wojna stała się światowa

Druga, jesienna fala hiszpanki była jednak przede wszystkim tragicznym akordem finałowym konfliktu, który właśnie dobiegał końca. W ciągu kilku tygodni życie straciło dziesięć razy więcej ludzi, niż przez cztery lata zginęło na polach bitew, większość z nich w krajach, które nigdy nie przystąpiły do walki, w miejscach, w których nikt o niej nigdy nie słyszał. Pierwsza wojna, pod sam koniec swego trwania, naprawdę i w stu procentach, dosłownie stała się „światowa”. Przez grypę.

Najmocniej epidemia uderzyła w tych, którzy żyli na dalekich obrzeżach tego, co arogancko zwiemy cywilizacją, w lokalnych, niewielkich wspólnotach zbieracko-łowieckich. Niektóre wioski Inuitów na Alasce ochroniła zima, ale kiedy wiosną 1919 roku lody puściły i przywrócony został kontakt ze światem zewnętrznym, pojawienie się na przybrzeżnych falach rybackich kutrów zwiastowało kumulację znanych już kłopotów.

Statki od lat przywoziły misjonarzy, wpierw prawosławnych z Rosji, potem protestanckich z USA, a z nimi – choroby zakaźne. Wywoziły ryby. W 1900 roku połączona epidemia grypy i odry, nazwana przez rdzennych mieszkańców półwyspu „wielką chorobą”, zabiła jedną czwartą z nich, a w 1918 roku, z powodu nadmiernej eksploatacji populacji łososia przez komercyjne floty z południa, sezon połowów zakończył się fiaskiem. Lokalnych rybaków i ich rodziny – z braku zapasów – czekała ciężka i głodna zima.

Jeśli przednówek był ciężki na mazowieckiej wsi, to jak wyglądać musiał na Alasce? Tak jak w innych częściach świata – w Europie czy w Indiach – kumulacja trudnych warunków sanitarnych, niedożywienia i epidemii przyniosła katastrofalne skutki. Przeważająca część Inuitów mieszkała wciąż w tradycyjnych, pozbawionych okien czy palenisk, nigdy niewietrzonych – z obawy przed utratą ciepła – ziemiankach, w których jedynym źródłem światła i wentylacji było wąskie i niskie przejście. W jednym pomieszczeniu żyły całe rodziny, liczące tuzin lub więcej osób, i nie sposób było w nich uniknąć zarażenia.

Gdy wiosną i latem do rozrzuconych po tundrze wiosek docierały zorganizowane przez administrację stanową i firmy przetwórstwa rybnego misje ratunkowe, ziemianki były ciche i buchał z nich odór rozkładu. W środku zwłoki niekiedy leżały na posłaniach, niekiedy kłębiły się na podłodze, rozwleczone i częściowo pożarte przez wygłodniałe psy. Część ofiar – dzieci i starsi – przeżyła chorobę, by umrzeć potem z głodu lub zamarznąć, bo zabrakło kogokolwiek, kto mógłby się o nich zatroszczyć. Epidemia starła z powierzchni ziemi całe społeczności, śmiertelność sięgała czasem 85–100 procent, tak jak w małej osadzie nad rzeką Naknek. W fabryczce konserw rybnych pracowało 24 dorosłych Inuitów. Ocalał jeden, wraz z nim 16 dzieci. Naknek wpada do Zatoki Bristolskiej. Na całej Alasce ten region został najbardziej spustoszony – zmarło 40 procent mieszkańców. Podwoiła się liczebność nadmorskich miasteczek, do których z interioru ewakuowano sieroty.

Grypa kojarzy się z zimą i mrozem, ale na wyspach południowego Pacyfiku, które nie przyjęły zasad bezwzględnej kwarantanny, było niewiele lepiej. Na Samoa z populacji liczącej 30 tysięcy mieszkańców zmarło 7 tysięcy.

Czytaj też: Hiszpanka niczym jeździec apokalipsy

Hiszpanka wraca do Ameryki

Pisanie o przebiegu pandemii w różnych zakątkach świata to zajęcie ponure i monotonne. Wydarzenia zwykle rozgrywały się według podobnego scenariusza – przypływał statek, przyjeżdżał pociąg, na ląd lub peron schodzili, pokasłując, żołnierze, robotnicy, zwolnieni z obozów jeńcy. Na miejscu trwała wojna lub rewolucja, panował głód, w najlepszym przypadku odbywała się procesja lub parada. W efekcie wybuchała epidemia grypy. Zarażeni chorowali i umierali w domach i w szpitalach, w niektórych regionach z większą intensywnością, w innych z mniejszą. Lekarze, jeśli tylko nie walczyli na froncie, robili, co mogli, choć w większości przypadków byli bezradni. Po kilku tygodniach grypa ustępowała, ludzie liczyli straty i starali się wracać do normalności.

A jednak w niektórych miejscach wyglądało to inaczej.

W odróżnieniu od starego kontynentu w USA epidemia znalazła się w centrum medycznego, politycznego i społecznego zainteresowania, a zastosowane metody walki – izolacja społeczna, kwarantanna czy choćby noszenie masek – nadały jej, w kontekście covid-19, bardzo aktualnego charakteru.

Upraszczając, można powiedzieć, że w Ameryce wiosenna fala hiszpanki dotknęła w głównej mierze wojsko i wraz z żołnierzami została wysłana za ocean, do Europy. Latem tą samą morską drogą powróciła w bardziej zaraźliwej i zabójczej formie. Ogniska drugiej, jesiennej rundy epidemii rozgorzały w portach i bazach wojskowych Wschodniego Wybrzeża. Stamtąd szybko rozeszły się po nadmorskich metropoliach.

Tym, czym na początku marca był Camp Funston w stanie Kansas, w sierpniu stał się Camp Devens pod Bostonem. 7 września do Filadelfijskiej Stoczni Marynarki Wojennej przyjechało trzystu marynarzy z Bostonu, dwa tygodnie później w bazie było już ośmiuset chorych, a do miejskich szpitali dziesiątkami zaczęli zgłaszać się pacjenci z objawami grypy.

Tymczasem zdrowi szykowali się do defilady. W niedzielę 28 września przez centrum miasta przeszła długa na dwie mile parada orkiestr, skautów, organizacji kobiecych, żołnierzy i marynarzy, promująca sprzedaż kolejnej edycji obligacji wojennych. Na trotuarach wzdłuż trasy pochodu tłoczyły się setki tysięcy ludzi. Filadelfia stała się nowym Madrytem, w ciągu dziesięciu dni liczba przypadków wzrosła do kilkuset tysięcy, w najgorszym dniu w mieście zmarło na grypę osiemset osób, w ciągu sześciu tygodni po paradzie – 12 tysięcy. Tak jak gdzie indziej, zabrakło trumien i stały się one przedmiotem licytacji bądź kradzieży. Zmarłe dzieci chowano w kartonach po makaronie.

Parada, której celem była zbiórka milionów dolarów na wysiłek wojenny, jest kluczem do zrozumienia specyfiki amerykańskiego epizodu pandemii. W wielu państwach Europy morale społeczeństwa było tak niskie, że wszyscy aktorzy społecznej sceny – władze cywilne i wojskowe, przedstawiciele służby zdrowia, media i gros obywateli przestrzegali wspartego przez cenzurę niepisanego paktu milczenia. Dobrym tego przykładem jest Wielka Brytania. Mimo że na grypę zmarło tam grubo ponad 200 tysięcy ludzi, Wyspiarze zachowali zimną krew. Ich postawę można by skwitować słowami „ciszej nad tą trumną”, gdyby nie fakt, że Stanisław Stroński napisał je dwa lata później – w 1922 roku – no i brakowało trumien.

W USA było na odwrót. Morale było tak wysokie, patriotyczne wzmożenie tak duże, że ujście znalazło właśnie w walce z chorobą.

Czytaj też: Zawiła droga do wynalezienia szczepionki na grypę

Kraj ogarnęła wojenna gorączka

Amerykanie długo nie chcieli przystąpić do wojny – woleli wykorzystywać krytyczną sytuację, w jakiej znalazły się Francja i Anglia, i handlując z nimi na bardzo korzystnych warunkach, wzmacniać swoją pozycję bez jednego wystrzału. Za powód, przez który zmienili zdanie, uważa się nieograniczoną wojnę podwodną i „zbrodnię, która zszokowała ludzkość” – zatopienie transatlantyku „Lusitania”. Rzeczywistość była jednak bardziej złożona. Klęska, a z nią niewypłacalność ententy mogły wpędzić Stany w kryzys gospodarczy, a niemieckie intrygi podsycały główne amerykańskie lęki wobec starych i nowych rywali w regionie – meksykańskiej inwazji Kalifornii i Teksasu oraz ekspansji Japończyków na Pacyfiku.

Przestawienie armii ze stanu pokoju w tryb wojenny było gigantycznym przedsięwzięciem. W lecie 1918 roku we Francji walczyło już 2 miliony jankesów, w ciągu pół roku miało do nich dołączyć drugie tyle. Decydująca ofensywa planowana była na rok 1919 – to może tłumaczyć rozczarowanie generała Pershinga tak szybkim zakończeniem światowego konfliktu.

Kraj ogarnęła wojenna gorączka, z wszystkimi jej elementami – cenzurą, wszechobecną natrętną propagandą, wzrostem nastrojów ksenofobicznych i szpiegomanii, rzekomo dobrowolną, a w rzeczywistości wymuszaną przez służby porządkowe akcją oszczędzania żywności i surowców – wprowadzono bezzbożowe posiłki w ciągu dnia, bezmięsne dni w ciągu tygodnia i „bezbenzynowe niedziele”. Kto odmawiał udziału w wojennym wysiłku – na przykład przez niewzięcie udziału w filadelfijskiej paradzie – był zdrajcą, w najlepszym przypadku tchórzem. Zdarzały się przykłady linczu socjalistów, pacyfistów lub ludzi z niemiecko brzmiącym nazwiskiem.

W ramach pierwszego od wojny secesyjnej poboru do armii powołano 3 miliony – głównie białych – mężczyzn. Za nimi przez ocean popłynął strumień kobiet – służby medyczne Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego domagały się, by do Francji przybywało tysiąc pielęgniarek tygodniowo.

Reszta pozostała w domu, choć rwała się do czynu, ich energii – w odróżnieniu od mieszkańców starego kontynentu – nie pochłaniała codzienna desperacka walka o zdobycie kawałka chleba lub rzepy. Hiszpanka przyniosła rozwiązanie zawierające się w powtarzanym haśle, według którego żołnierze we Francji walczyli z Niemcami (Germans), a cywile na froncie wewnętrznym – z zarazkami (germs). Z podobnego brzmienia słów wyciągano jeszcze dalsze wnioski – odpowiedzialność za zawleczenie choroby do USA ponosić mieli przybywający łodziami podwodnymi niemieccy sabotażyści.

W Filadelfii, podobnie jak w innych amerykańskich miastach, do walki z grypą włączyły się tysiące ochotniczek. Zastępowały profesjonalne siostry wysłane na front. Pielęgniarki z prywatnych klinik lub posiadłości bogaczy opuszczały je, by nieść pomoc potrzebującym, zakonnice łamały śluby, pracując nawet w żydowskich szpitalach. Setki posiadaczy samochodów zmieniło je w karetki pogotowia, wożąc lekarzy i pacjentów. Organizacje dobroczynne otwierały kuchnie charytatywne, by karmić sieroty lub dzieci, których rodzice chorowali.

Czytaj też: Wirusy, przybysze z międzyświatów

Hiszpanka też miała swojego Netflixa

Symbolem jednego z podstawowych narzędzi walki z epidemią – zasady dystansu społecznego, na długo przed covid-19 – stała się w USA noszona powszechnie maseczka z gazy. Wprowadzono kwarantannę dla podejrzanych o kontakt z chorymi, zamykano lub ograniczano działalność instytucji publicznych, w tym szkół. Kichanie i kasłanie na ulicy, nie mówiąc już o pluciu, zostało zagrożone karami grzywny lub więzienia, restrykcyjnie egzekwowanymi przez policję.

Ze wszystkich miast USA grypa najmocniej uderzyła w Filadelfię, prawdopodobnie przez zlekceważenie przepisów lockdownu i organizację parady. Dane pokazują, że szybkie zamykanie ludzi w domach faktycznie – by znów posłużyć się aktualnym słownictwem – „wypłaszczało krzywą” zachorowań i śmierci. Choć epidemia pozostaje największą tragedią w historii USA, jej mieszkańcom, przynajmniej częściowo, udało się podczas niej zachować poczucie sprawczości.

I jeszcze jedno – hiszpanka też miała swojego Netflixa. Wobec powszechnego zamykania lokali rozrywkowych, jedna z produkujących gramofony firm reklamowała się następującym sloganem: „Powstrzymaj grypę! Spędzaj wieczory w domu z Victrolą i nowymi nagraniami. Z Victrolą, niewyczerpanym źródłem domowej rozrywki, możesz mieć u siebie prawdziwy wodewil!”.

W swojej najnowszej książce „Polska bez cudów” Maciej Górny zauważył, że spowodowany wojną kryzys zapoczątkował proces demokratyzacji w Europie Środkowo-Wschodniej. Na terenach przyfrontowych i w zachodnich guberniach Imperium Rosyjskiego władzę przejęła nieudolna administracja wojskowa, strukturalnie niezdolna do rozwiązania piętrzących się problemów logistycznych. W obliczu grożącej, a od 1915 roku ziszczającej się katastrofy coraz więcej prerogatyw przechodziło w ręce lokalnych ziemstw, czyli samorządów, także polskich. To one decydowały o dystrybucji zaopatrzenia, pomocy dla kobiet, sierot, bezrobotnych czy uchodźców, organizowały pracę szpitali. Konkurencyjna dla caratu struktura władzy rozmontowywała go pokojowymi środkami na długo przed wybuchem zamieszek i rewolucji.

Czytaj też: Tajemnice epidemii grypy w Polsce w 1971 r.

Mieszkańcy Indii wstępują na drogę ku demokracji

Podobny, choć nie tak gwałtowny proces zachodził w imperium austro-węgierskim, jak również brytyjskim, a dokładnie w części uważanej za jego najcenniejszy klejnot – w Indiach. Tam w roli katalizatora zmian wystąpiła grypa.

Jeszcze przed jej nadejściem nad subkontynentem wiały wszystkie wichry apokalipsy. Panowała susza, ludzie modlili się o deszcz i żebrali o wodę, święte krowy rzucały się do studni skuszone zapachem wilgoci. Zbiory były niewystarczające, a jakiekolwiek nadwyżki ładowano na statki i wysyłano do toczącej wojnę metropolii – na Wyspy Brytyjskie. Ceny żywności się podwoiły. W wyniku kumulacji suszy, niedożywienia, w niektórych miejscach rekordowego zagęszczenia ludności i jesiennej fali epidemii padł tam światowy rekord liczby ofiar – z ludności liczącej 252 miliony zmarło co najmniej 14 milionów – około 6 procent. Gdyby taka sama śmiertelność wystąpiła w USA, zamiast 650 tysięcy, ofiar byłoby 6 milionów, na ziemiach polskich – półtora miliona.

W Indiach nie zabrakło trumien, bo ich tam nie używano. Ale skończyło się drewno potrzebne do kremacji zwłok. Młody hinduski poeta Nirala dostał telegram, że jego żona jest chora. Kiedy wrócił do domu, do miasta Dalmau nad brzegiem Gangesu, już nie żyła, podobnie jak kuzyn i jego żona, którzy przyjechali, by jej pomóc. Malutka córeczka, którą wyjął z ramion zmarłej żony, odeszła następnego dnia, podobnie jak mieszkający z nimi wuj. Wszyscy zostali pochowani w rzece. „Ganga nabrzmiała od ciał” – zapisał Nirala.

Wbrew stereotypowym wyobrażeniom angielska administracja kolonialna radziła sobie z kryzysem epidemicznym podobnie jak rosyjska lub austro-węgierska z wojennym – słabo albo w ogóle. I tak jak w Europie Środkowo-Wschodniej szybko wyrosła jej konkurencja.

W różnych rejonach kraju członkowie organizacji opowiadających się za potrzebą indyjskiej samorządności – lub wręcz niepodległości – doświadczeni w organizowaniu pokojowych protestów, zaczęli organizować komitety pomocy. Mahatma Gandhi dostał hiszpanki powikłanej zapaleniem płuc. Pod nieobecność swego duchowego lidera Hindusi robili mniej więcej to, co ochotnicy w Stanach – dostarczali żywność, przewozili chorych, usuwali ciała – tyle że zamiast samochodów używali ryksz.

System opieki zdrowotnej oparty na zdobyczach nauki poza wielkimi miastami praktycznie nie istniał, mimo to zarażonym starano się ulżyć przy pomocy starożytnej sztuki medycznej – ajurwedy. Według jej zasad opracowano nawet przeciwgrypowe szczepionki. Zważywszy, że ajurweda w niektórych aspektach i praktykach jest zbliżona do medycyny hipokratejskiej, na subkontynencie indyjskim działo się mniej więcej to samo, co w Europie.

Indusom nie udało się powstrzymać epidemii, ale jej konsekwencje uważane są za jeden z przełomowych momentów w ich dwudziestowiecznej historii. Wprost oskarżyli Brytyjczyków, że pozwolili milionom umrzeć na influenzę. Co gorsza, mimo zakończenia wojny w Indiach trwał nadal stan wojenny – wolności, zarówno słowa, jak i osobista, były zawieszone – a administracja kolonialna wcale nie zamierzała go odwoływać, tylko utrzymać. Protesty zostały stłumione siłą. Jedna z demonstracji skończyła się masakrą blisko tysiąca uczestników. Rozbrat z brytyjską władzą został przypieczętowany, mieszkańcy Indii – także dzięki hiszpance – wstąpili na długą drogę ku z pewnością ułomnej, ale za to największej na świecie demokracji.

W innych częściach świata efekt pandemii był dokładnie przeciwny. W Związku Południowej Afryki (obecnie RPA) pandemia, roznoszona rzekomo przez czarnych robotników sezonowych, dała pretekst do uchwalenia jednej z pierwszych ustaw wprowadzających zasady segregacji według określanego arbitralnie koloru skóry, a w konsekwencji apartheidu – supremacji tak zwanej rasy białej.

Czytaj też: Grypa, która zabiła miliony

Z Austrii bigos i kotlety!

W latach 1917–1918 wirus grypy obiegł cały świat. W różnych miejscach i organizmach, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych nabierał pandemicznego potencjału, wreszcie idealnie wstrzelił się w kryzysowe warunki, które zapewniły mu globalny sukces. Miał też doniosłe konsekwencje – współkształtował rzeczywistość, w której żyjemy do dziś. A jednak pamięć o nim się zatarła, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Jedna z najsłynniejszych biografii wirusa zarzuca mu w tytule odpowiedzialność za sprowokowanie „zapomnianej pandemii”.

Dlaczego tak się stało?

Pierwszą wskazówkę podsuwa niecodzienne źródło – poświęcony chorobie wiersz. Opublikowany w „Kurjerze Poznańskim” 10 listopada 1918 roku, w intencji autora – Z.T. – prawdopodobnie satyryczny, opowiadał o przypadkowym spotkaniu dwóch przyjaciół. Pierwszy to rekonwalescent, który przez poprzedni tydzień zmagał się z hiszpanką. Doktor zaaplikował mu wszystkie możliwe warianty kuracji – kilka aspiryn, pierzyny, nawet respirator. Obyło się bez upuszczania krwi, więc pacjent przeżył i wyzdrowiał. Na miękkich jeszcze nogach, dziwiąc się, że tak ciąży mu teczka, wyszedł na ulicę:

Idąc, spotkał się z kolegą.
Niech Cię wszystkie Bogi strzegą!
Żyjesz? Świat się wali, rety,
Z Austrii bigos i kotlety!
Ty nic nie wiesz? – Głową wstrząsa,
Lecz radośnie kręci wąsa,
Goniąc myśli pogmatwane…
Miałem już – i nie dostanę!!!…

Optymizm rekonwalescenta mógł być przedwczesny. Lekarze przestrzegali przed zbyt szybkim wstawaniem z łóżka – była to najkrótsza droga do powikłań i śmierci – lecz nie to jest tu najważniejsze.

Wierszowany dialog pokazywał fundamentalny problem grypy. Zdrowy pasjonował się polityką i rozwijającymi się w zawrotnym tempie wydarzeniami, pacjent był zamknięty we własnym świecie, jedyne, co go interesowało, to przeżyte cierpienie i ocalone istnienie. Wobec niejasnych przyczyn epidemii nieznana była profilaktyka, w większości przypadków i miejsc choroba traciła zatem społeczny potencjał, a chorzy – jakąkolwiek atrakcyjność dla świata zewnętrznego. Ludzie zarażali się i ginęli, lecz poza drobnymi wyjątkami ich dramat był anonimowy, pozostawał poza głównym nurtem zainteresowania opinii publicznej i władz, zarówno sanitarnych, jak i medycznych.

Grypa była jedną z wielkich plag początku XX wieku, której przeżywanie miało charakter indywidualny. Stojąc z nimi twarzą w twarz, „każdy – jak ujęła to Virginia Woolf – tworzył sobie własną narrację choroby”.

Rozdział z książki Łukasza Mieszkowskiego „Największa. Pandemia hiszpanki u progu niepodległej Polski” dostępnej m.in. w sklepie internetowym „Polityki” i jako e-book na Publio.pl »

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Ustalenia „Polityki”: Działacze PiS nadal zarabiają w Pekao. I to sporo

W Pekao wciąż zarabia żona najbardziej znanego ochroniarza Jacka Sasina, ale i radni PiS. Niektórzy nawet 44 tys. zł miesięcznie, nie licząc aut służbowych i zagranicznych wyjazdów. Pracownicy mają już dość działaczy PiS i czekają na nowy zarząd.

Anna Dąbrowska
30.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną