Lewica na bocznicy
Kolejny zjazd Lewicy. Tkwi w pułapce, a przed nią scenariusze złe i jeszcze gorsze
O tym, że w wyborach samorządowych Lewicy pójdzie kiepsko, wiadomo było od dawna. Już sama ich natura nie sprzyjała formacji kiepsko zakorzenionej w terenie i operującej raczej na wielkich mianownikach ideologicznych. Nie dawały też powodów do optymizmu ogólne trendy sondażowe. Dlatego też lewicowi liderzy traktowali te wybory trochę jak zło konieczne, przez które należy przebrnąć z możliwie najmniejszymi stratami. Chwilowym promykiem nadziei była szansa podczepienia się pod listy KO, co Tusk szybko jednak przeciął. W akcie desperacji Lewica sięgnęła więc po kartę aborcyjną, co przyniosło jej więcej szkód niż pożytku. I kiedy po zamknięciu lokali wyborczych ogłoszone zostały wyniki, trudno było nawet robić dobrą minę do złej gry.
A już nazajutrz w lewicowych bańkach społecznościowych rozpętał się istny huragan oskarżeń i połajanek, utrzymanych zazwyczaj w szyderczym tonie. Tak jakby już od dawna czekano, aż liderom formacji wreszcie powinie się noga i będzie można wylać nagromadzone żale z ostatnich miesięcy, a może i paru lat. Że Lewica za blisko trzymała się tuskowego płaszcza, nie była sobą, kisiła się w męskim przywództwie. Oczywiście dużo więcej było w tym ideologicznych odruchów niż trzeźwej kalkulacji politycznej, ale to akurat nic nowego w przypadku społeczności narcystycznie uzurpujących sobie prawo do odgrywania roli trendsettera opinii. Tyle że tym razem politycy Lewicy sami czuli, że nawalili i nie mają argumentów na swoją obronę. Przybierając pokorne pozy, mimowolnie zarazem utwierdzali ogólne wrażenie, że to właśnie Lewica jest tą formacją, która w wyborach najbardziej zawiodła.
Skupienie uwagi na tarapatach Lewicy jest zresztą na rękę pozostałym koalicjantom. Skonfliktowanej z nią Trzeciej Drodze, która optycznie się w tych wyborach obroniła, ale bez oczekiwanych bonusów i z tego powodu również nieusatysfakcjonowanej.