Oda do żałości
The Cure i ich słynna oda do żałości. Ten album to arcydzieło muzyki popularnej
Dla Roberta Smitha 1989 r. był naznaczony piętnem smutku i zagubienia. 21 kwietnia lider The Cure obchodził 30. urodziny. Świadomość, że się starzeje, przeraziła go do tego stopnia, że wpadł w depresję. Prześladowała go też myśl, że w odległej Nowej Zelandii dwójka młodych ludzi popełniła samobójstwo, a ścieżką dźwiękową ich pożegnania z życiem stała się muzyka The Cure. Smith czuł się jak w imadle – z jednej strony przytłaczała go rzeczywistość, z drugiej przemijanie. Tłumaczył później, że targało nim poczucie obrzydzenia na myśl, że z wiekiem tracimy ostrość naszych uczuć, że nasze emocje ulegają stępieniu. Pytany przez dziennikarzy o tytuł, mówił, że to odzwierciedlenie jego ówczesnego samopoczucia, ciężkiej walki, by nie rozpaść się na kawałki, nie poddać rozkładowi, dezintegracji. Jak w tytule wydanej 2 maja 1989 r. płyty „Disintegration”.
Szukając ratunku, Smith zanurzył się głęboko w świat narkotyków. W jednej z recenzji albumu Stephen Dalton z magazynu „LouderSound” napisał: „Zagubiony we mgle depresji i halucynogenów Robert Smith stworzył arcydzieło”. Z kolei Barbara Ellen z „NME” wyrażała obawy o psychiczne zdrowie artysty, którego roztrzaskana psychika musi przypominać mozaikę. Jim Bohen z „The Daily Record” narzekał, że album jest zbyt ociężały, a Chris Roberts z „Melody Makera” napisał, że jest w nim tyle radości, co w amputacji którejś z kończyn. Dziś te wszystkie grymasy poszły w niepamięć, bo „Disintegration” powszechnie uznawane jest za dzieło pełne, skończone i ponadczasowe. Co więcej, to ono właśnie na dobre otworzyło dla The Cure Stany Zjednoczone, pozwoliło zespołowi wyprzedawać wielkie hale, a nie tylko kluby.
Niepokoje o przeboje
Album trwa ponad 72 min, co w dzisiejszych czasach zaniku umiejętności skupienia się na dłużej niż chwilę zakrawa na prawdziwy maraton.