W połowie września weszła w życie ustawa – przeforsowana w Sejmie przez polityków PiS, Samoobrony i LPR – rzekomo idąca drobnym sklepikarzom w sukurs: na otwarcie sklepu o powierzchni przekraczającej 400 m potrzebne jest wydawane za opłatą pozwolenie. Organizacje pracodawców i handlowców utrzymują, że czeka ich teraz droga przez mękę.
Pozwolenie będzie wydawał wójt lub burmistrz po uzyskaniu pozytywnej opinii rady gminy (dla obiektów powyżej 2 tys. m potrzebna jest dodatkowo zgoda sejmiku województwa). – A że niejeden wójt ma ze swoją radą na pieńku, może to trwać i trwać – przekonuje Andrzej Faliński z Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji (POHID).
Nie wszyscy są jednak takimi pesymistami. – Rozmawiałem z gospodarzami miast, gdzie planujemy otwarcie kolejnych sklepów. Są nastawieni przychylnie. Nie wygląda, żeby chcieli blokować inwestycje – mówi Marek Theus, szef sieci handlowej Rabat Pomorze. I nie jest w tej opinii odosobniony. Owszem, zdarzało się, że samorządy spierały się z inwestorami (np. długoletnie konflikty rady miejskiej w Łodzi w sprawie budowy centrum handlowego Manufaktura), ale to raczej wyjątki. NIK raczej zarzucał im zbyt daleko idące ustępstwa: inwestorzy dostawali pozwolenia na budowę z pominięciem skomplikowanych procedur lub po bardzo przyjaznej interpretacji przepisów, co budziło podejrzenia o korupcję. Czy naprawdę ktoś wierzy, że po wejściu w życie nowej ustawy takie ryzyko zmaleje?
Wójtowie i prezydenci miast raczej nie zatrudnią geodetów do kontroli powierzchni sklepów. Zresztą ustawa nie precyzuje dokładnie, co jest powierzchnią handlową, a co nie. – Nawet sklep o powierzchni 700–800 m można zaaranżować tak, żeby oficjalnie miał tylko 400 m – uważa Jerzy Mazgaj, właściciel sieci delikatesów Alma.