Przed klubem Yeni Melek w stambulskiej dzielnicy Beyoglu tłum gęstnieje z minuty na minutę. Ludzie tłoczą się w kolejce, sporo starszych osób, eleganckich kobiet i mężczyzn. Dookoła kręcą się setki policjantów. Kolejka wydłuża się coraz bardziej, bo przed wejściem do klubu każdy musi przejść przez wykrywacze metalu i pokazać zawartość torebki. Nie ma żartów, nie wiadomo, co tu się może stać. Za godzinę rozpocznie się koncert poświęcony pamięci Hranta Dinka, ormiańskiego dziennikarza zastrzelonego pod siedzibą ormiańskiej gazety „Agos”, której był redaktorem naczelnym.
Aynur Dogan, kurdyjska śpiewaczka, wystąpi jako pierwsza. Zanim wejdzie na scenę, na wielkim telebimie wyświetlony zostanie poruszający film o Dinku: jego zdjęcia, jego życie, jego pogrzeb, który przerodził się w wielką manifestację. Tysiące ludzi przemierzały Stambuł w długim na kilka kilometrów kondukcie. Tłum klaszcze przez cały czas projekcji kilkuminutowego filmu.
Na scenie pojawia się Aynur Dogan.
Drobna, smukła, w sukni, z burzą czarnych loków. Siada na środku sceny i zaczyna śpiewać, akompaniując sobie na sazie, instrumencie przypominającym maleńkie ukulele albo banjo, wydającym bardzo suche dźwięki. Jej głos wprawia szkło w drżenie. Czy ludzie często płaczą na jej koncertach? – Bardzo często – odpowiada. Mówi bardzo słabo po angielsku, rozmowę tłumaczy dwudziestoparoletni Ahmet, który zarazem jest jej menedżerem i dość bliskim przyjacielem. – Kiedyś, gdy nie występowałam jeszcze za granicą, myślałam, że to z powodu tych potwornie smutnych tekstów kurdyjskich pieśni. Ale ludzie płaczą, nawet jeśli ich nie rozumieją. Sama zresztą też czasem sobie popłaczę, jakoś ta muzyka potrafi przewiercać na wskroś.