Podatek liniowy i płatna służba zdrowia – to zasadnicze elementy czeskiej reformy budżetowej, którą po miesiącach targów przegłosowała większością jednego głosu niższa izba parlamentu. Tak przynajmniej streszczały to polskie media. Przypominano, że podobną drogę już przed pięciu laty wybrała Słowacja i Czesi po prostu naśladują sukces swojego mniejszego sąsiada. I wzdychano z zazdrością. Czesi są dużo bardziej wstrzemięźliwi w ocenie reform. Głównie dlatego, że wiedzą, o co w nich naprawdę chodzi. Złośliwcy mówią nawet, że wprowadzone przez rząd Mirka Topolánka reformy podatkowe to „obniżenie za pomocą podniesienia”. Ale wszystkim się nie dogodzi.
Podatek liniowy na całego wprowadziła kilka lat temu Słowacja.
Zdecydowano, że 19 proc. będzie wynosił i podatek dochodowy, i VAT (przy czym socjaldemokratyczny rząd Roberta Fico zmienił w 2006 r. niektóre stawki, ale tylko nieznacznie). W Czechach zrównano do jednego poziomu podatek od osób fizycznych – do 15 proc., a od 2009 r. – do 12,5 proc. Pozostałe podatki pozostaną nadal zróżnicowane, np. VAT będzie płacony w dwóch stawkach, 9 albo 19 proc. W dodatku nowe stawki podatku dochodowego wyglądają kusząco nisko tylko z daleka. W praktyce wprowadzono takie zmiany w ich naliczaniu, że Czesi nie bardzo mają się z czego cieszyć. Dotąd płacili od 15 do 32 proc., od pensji brutto. Nowy podatek będzie płacony od pensji brutto plus ubezpieczenia społeczne i zdrowotne, a dodatkowo został skomplikowany szczegółowym (a podatek liniowy ma w założeniu upraszczać!) systemem odpisów i ulg.
– Ta reforma oznacza tyle, że niższa klasa średnia – urzędnicy, nauczyciele – najprawdopodobniej zapłaci podatek wyższy niż dotąd – rozkłada ręce Petr Fischer, publicysta z ekonomicznego dziennika „Hospodarskie Noviny”.