Strażnicy sejmowi opowiadają, że uprzejmie jest tuż po wyborach, kiedy posłowie pierwsi mówią „dzień dobry”, ale przy końcu kadencji nawet już nie zawsze odpowiadają. Przyznają też, że parlamentarzystom zdarza się lekceważyć polecenia porządkowe. Przy wejściu bez proszenia powinni okazywać legitymacje, ale zamiast tego wielu otwiera drzwi, mówiąc po prostu: powinien pan mnie znać. Na początku kadencji trudno jednak znać wszystkich 560 parlamentarzystów, a także ministrów i szefów urzędów centralnych. Do dziś krążą opowieści o jednym z najmłodszych wiceministrów w poprzednim rządzie Pawle Szałamasze. Wchodząc do Sejmu głównym wejściem nie wylegitymował się, a na wezwanie strażnika stwierdził krótko: przecież jestem ministrem, na co usłyszał: dobra, dobra, ministrem – każdy może tak powiedzieć.
Sejmowe zbliżenia
– Nie ma zwyczaju, by z automatu mówić sobie po imieniu, ale parlamentarzyści starsi stażem, nawet z różnych opcji politycznych, tak właśnie się do siebie zwracają – objaśnia Marek Suski (PiS). – Sam jestem po imieniu z Katarzyną Piekarską z SLD (długoletnia posłanka, w tej kadencji nie dostała się do parlamentu – przyp. red.). Dodaje, że w taki bezpośredni sposób zwracał się też do obecnej minister zdrowia Ewy Kopacz (PO), ale po agresywnej kampanii wyborczej powiedziała mu, że już nie jest jej kolegą. Po mocno zbratanym Sejmie czwartej kadencji (2001–2005), w którym większość miała lewica, dziś zdarza się, że nawet klubowi koledzy zwracają się do siebie „panie pośle”, tak jak większość kolegów z PiS do Ludwika Dorna.
Nieco swobodniej jest w mniejszych sejmowych gronach. Były wicemarszałek Sejmu Tomasz Nałęcz wspomina, że w prezydium, w którym zasiadał z Markiem Borowskim, Januszem Wojciechowskim i Donaldem Tuskiem, ze wszystkimi był na ty.