Gdyby wierzyć amerykańskiemu teoretykowi mediów Neilowi Postmanowi, autorowi książki „Zabawić się na śmierć”, należałoby uznać, że telewizja jest w zasadzie zawsze rozrywkowa, bo nawet wiadomości polityczne przekazywane w tonie rewelacji odbiera się jak sensacyjny spektakl. Potwierdzają to i nasze polskie doświadczenia, zwłaszcza z ostatnich dwóch lat, kiedy rodzima scena polityczna przypominała nader często krzyżówkę sitcomu z kabaretem, a w końcówce rządów PiS bardzo zbliżyła się do formuły komedii kryminalnej.
Zwyczajowo odróżniamy jednak segment programów rozrywkowych od nierozrywkowych. Telewizja publiczna zaś od momentu, kiedy pojawiła się jej komercyjna konkurencja, zdaje się traktować rozrywkę priorytetowo, ponieważ to właśnie seriale, festiwale piosenki, telezabawy, tudzież rewie kabaretowe wydatnie podnoszą słupki oglądalności i pozwalają uwolnić się od ciężaru tak zwanej misji, czyli funkcji edukacyjnych i poznawczych.
Pierwsze było „Polskie Zoo”. Satyryczny program Marcina Wolskiego, który wszedł na antenę w 1991 r.,
czyli po likwidacji Radiokomitetu i objęciu funkcji prezesa TVP przez Janusza Zaorskiego. Szybko stał się programowym hitem, oglądanym przez całą Polskę. Kukiełki zwierząt, symbolizujące czołowe postaci życia politycznego, kłóciły się, intrygowały, wchodziły ze sobą w alianse, a zaprojektowano je tak, by nie było wątpliwości, który zwierzak jest mniej, a który bardziej sympatyczny, który mniej, a który bardziej ważny.
Najbardziej dostojny musiał być lew, czyli Lech Wałęsa, urzędujący już od roku prezydent III RP. Jak na króla zwierząt przystało, wykazywał się on przyrodzoną mądrością i siłą i był w sumie jedyną figurą potraktowaną w tonie zdecydowanie bardziej poważnym niż komediowym. Inne zwierzaki nie mogły liczyć na taką atencję.