Generał Raul Baduel uratował mu skórę. To dzięki niemu w kwietniu 2002 r. obalony przez wojsko Hugo Chavez po 48 godzinach triumfalnie wrócił do władzy, witany na ulicach Caracas przez tłumy zwolenników. Baduel został ministrem obrony i jednym z najbardziej zaufanych ludzi wodza. Aż do czerwca tego roku, kiedy stracił stanowisko. Przed referendum generał ostrzegał, że forsowana przez Chaveza reforma konstytucji to zamach stanu.
Wśród 69 zmian, na temat których wypowiedzieli się Wenezuelczycy 2 grudnia, najważniejsza – skrojona pod Chaveza – to zniesienie limitu dwóch kadencji prezydenckich, który uniemożliwia mu ponowny start w wyborach i wydłużenie kadencji z 6 do 7 lat. Koncentrację władzy prezydenta przemieszano z poprawkami, mającymi utrwalić boliwariańską rewolucję – jak definicja Wenezueli jako państwa socjalistycznego, skrócenie tygodnia pracy do 30 godzin, stworzenie nowych form własności spółdzielczej i zniesienie niezawisłości banku centralnego.
Wenezuelczycy mogli zaakceptować wszystko albo nic, a Chavez uprzedzał, że kto zagłosuje przeciw, ten zdradzi rewolucję. Ale coraz więcej prominentnych zwolenników wodza mówi za Baduelem, że pierwszym zdrajcą był sam Chavez, bo zamiast wprowadzać obiecany socjalizm XXI w., zajął się utrwalaniem własnej władzy. Boliwariańska rewolucja wpadła w ostry wiraż.
Hugo Chavez zawojował Wenezuelę dziewięć lat temu, gdy tradycyjne partie całkowicie się skompromitowały.
Większość wybrała go jako ostatnią nadzieję, politycznego mesjasza. Tak, Chavez ma mesjański styl: gdy przemawia, przypomina bardziej religijnego proroka niż zachodniego polityka.
Jego żywiołem jest wiec. Z masami potrafi rozmawiać jak mało kto w świecie dzisiejszej polityki. Jest jak mag i hipnotyzer tłumów.