Archiwum Polityki

Adwokaci diabłów

W końcu października poznański Sąd Rejonowy wydał nakaz aresztowania Marka S., znanego adwokata z Wągrowca. Marek S. był, rzec można, nadwornym obrońcą i doradcą groźnej grupy gangsterskiej, kierowanej przez niejakiego Rafała P. W ramach honorarium przyjmował – zdaniem prokuratury świadomie – rzeczy pochodzące z włamań i kradzieży. To w ostatnich miesiącach kolejny opisywany przez prasę przypadek, gdy adwokatom zarzuca się bliską współpracę z przestępcami. W mediach, relacjonujących najgłośniejsze polskie procesy, pojawiają się nazwiska znanych adwokatów, którzy – taka tworzy się opinia – robią wszystko, aby utrudnić pracę wymiarowi sprawiedliwości. Odwlekają procesy, dostarczają fałszywe zwolnienia lekarskie, uczestniczą w zastraszaniu świadków, pomagają przestępcom w kontaktach ze wspólnikami. Co się dzieje z polską palestrą? Czy etyka zawodowa, z której ta profesja była dumna, stała się dziś towarem na sprzedaż?

W Łodzi właśnie rozpoczął się proces mecenasa Zbigniewa M. Póki prokurator nie udowodni mu zarzucanych czynów, nie można Zbigniewa M. traktować jak przestępcy. Ale samo to, że znany obrońca, człowiek, który z racji zawodu powinien być poza wszelkim podejrzeniem, zasiadł na ławie oskarżonych, jest ciosem dla całej łódzkiej palestry. Ława oskarżonych w procesie Zbigniewa M. wyglądała nietypowo: ani jednego gangsterskiego dresu, żadnych niedogolonych twarzy. Współoskarżony Wojciech K. neurolog, doktor habilitowany, co i rusz sięgał to po francuskie słowo, to po łacińską sentencję i mimo że skończył już zeznawać, dalej nerwowo szarpał brzeg granatowej marynarki. Zbigniew M. mówił wyraźnie i stanowczo, gromkim głosem obrońcy, ale oczy miał rozbiegane, zalęknione spojrzenie podsądnego. Znał każdy szczegół tej sali, każdą rysę na ścianie, każde skrzypnięcie krzesła.

Tu kilka lat temu przed zarzutami oszustwa i wyłudzenia bronił człowieka, który dziś go pogrążył, wymieniając jego imię jednym tchem z pseudonimami czołowych łódzkich gangsterów. Rudy – świadek koronny w głośnej sprawie „ośmiornicy” – zeznał, że jego obrońca Zbigniew M. obiecał wyciągnąć go z aresztu dzięki dobrym znajomościom w prokuraturze i w sądzie. Mówił, że ma prywatny układ z przewodniczącym składu orzekającego. Jednocześnie jednak radził: pewność na szybkie opuszczenie aresztu daje jedynie symulowanie chorób.

I tak Rudy zapadł kolejno na pęknięcie wrzodów żołądka, padaczkę samoistną, depresję reaktywną, miażdżycę naczyń kończyn dolnych, wylew krwi do gałki ocznej i uraz kręgosłupa. Zbigniew M. składał w sądzie wciąż nowe zaświadczenia o tragicznej kondycji Rudego. Sąd jednak był niewzruszony. Zbigniew M. narzekał, że jego prywatny układ nie działa z winy jednego z sędziów, przewodniczącego IV Wydziału Karnego; gdyby nie on, Rudy już dawno chodziłby wolno, a tak wyszedł dopiero po czterech latach.

Polityka 47.2000 (2272) z dnia 18.11.2000; Raport; s. 3
Reklama