W Łodzi właśnie rozpoczął się proces mecenasa Zbigniewa M. Póki prokurator nie udowodni mu zarzucanych czynów, nie można Zbigniewa M. traktować jak przestępcy. Ale samo to, że znany obrońca, człowiek, który z racji zawodu powinien być poza wszelkim podejrzeniem, zasiadł na ławie oskarżonych, jest ciosem dla całej łódzkiej palestry. Ława oskarżonych w procesie Zbigniewa M. wyglądała nietypowo: ani jednego gangsterskiego dresu, żadnych niedogolonych twarzy. Współoskarżony Wojciech K. neurolog, doktor habilitowany, co i rusz sięgał to po francuskie słowo, to po łacińską sentencję i mimo że skończył już zeznawać, dalej nerwowo szarpał brzeg granatowej marynarki. Zbigniew M. mówił wyraźnie i stanowczo, gromkim głosem obrońcy, ale oczy miał rozbiegane, zalęknione spojrzenie podsądnego. Znał każdy szczegół tej sali, każdą rysę na ścianie, każde skrzypnięcie krzesła.
Tu kilka lat temu przed zarzutami oszustwa i wyłudzenia bronił człowieka, który dziś go pogrążył, wymieniając jego imię jednym tchem z pseudonimami czołowych łódzkich gangsterów. Rudy – świadek koronny w głośnej sprawie „ośmiornicy” – zeznał, że jego obrońca Zbigniew M. obiecał wyciągnąć go z aresztu dzięki dobrym znajomościom w prokuraturze i w sądzie. Mówił, że ma prywatny układ z przewodniczącym składu orzekającego. Jednocześnie jednak radził: pewność na szybkie opuszczenie aresztu daje jedynie symulowanie chorób.
I tak Rudy zapadł kolejno na pęknięcie wrzodów żołądka, padaczkę samoistną, depresję reaktywną, miażdżycę naczyń kończyn dolnych, wylew krwi do gałki ocznej i uraz kręgosłupa. Zbigniew M. składał w sądzie wciąż nowe zaświadczenia o tragicznej kondycji Rudego. Sąd jednak był niewzruszony. Zbigniew M. narzekał, że jego prywatny układ nie działa z winy jednego z sędziów, przewodniczącego IV Wydziału Karnego; gdyby nie on, Rudy już dawno chodziłby wolno, a tak wyszedł dopiero po czterech latach.