Jazz – według Szweda – wywarł wielki wpływ na film, literaturę, sposób ubierania się (polscy bikiniarze czy amerykańscy beatnicy lat 50.), a nawet sposób mówienia i... picia (nie tylko u nas istnieje pojęcie dżezowania). Jazz pojawia się w innych gatunkach muzycznych: od klasyki po rocka. Można się sprzeczać, czy w kompozycjach fusion jazzu ważniejszy jest jazz, czy rock... Ale, zauważa autor, magia jazzu kończy się w bardzo nieoczekiwanym momencie. „Podczas gdy wszyscy chcący uchodzić za ludzi modnych, by nie rzec cool bądź hip, ubierają się jazzowo, piją jazzowo, sami są jazzowi, nikt z nich nie chce słuchać jazzu”. Szwed twierdzi, że jazz był uosobieniem tego wieku: sztuką „bezwstydnie” zapożyczającą co tylko się dało z innych gatunków muzycznych, zlepkiem rozmaitych form, artystyczną hybrydą, tworem postmodernistycznym w najczystszej postaci. Ale jego odbiór tylko wtedy miał sens, kiedy polegał na bezpośrednim kontakcie artysty z widzem. Dziś w dobie najdoskonalszej techniki cyfrowej duch „tamtego” jazzu został zatracony.
Teoria Szweda w tej materii jest nieco pokrętna, i chyba nie do końca trafna, niemniej wnioski końcowe – spadek popularności jazzu – słuszne. Czy jednak chodzi tylko i wyłącznie o to, że odtwarzacz CD nigdy nie zastąpi nam Louisa Armstronga czy Johna Coltrane’a?
Dla pokolenia 30-latków – przynajmniej jego części – słowo jazz ma znaczenie niemal magiczne, ale nie kojarzy się, jak w latach 50. czy 60. z buntem, wojną nowych form wyrazu artystycznego z tradycyjnymi, nie uosabia wielkich przemian obyczajowych. Jazz – bez względu na to, o jakiej jego formie myślimy – stał się ostoją wartości tradycyjnych; pojęcie „muzyk jazzowy” przestało oznaczać artystycznego anarchistę, a kojarzy się raczej z rzemieślnikiem najwyższej próby, instrumentalistą, który równie dobrze gra muzykę synkopowaną, jak dzieła kompozytorów muzyki klasycznej.