Już ze wstępu do katalogu wystawy dowiadujemy się – co zapewne ma wzbudzić nasze zaciekawienie – iż dorobek RYTMU jest dziś słabo znany, w przeciwieństwie do przedwojennych osiągnięć kapistów czy awangardy. Być może tak się sprawy mają, jeżeli chodzi o znajomość – nazwijmy ją – świadomą, obejmującą nazwiska i wiążącą te nazwiska z konkretnymi dziełami. Jeżeli jednak odwołamy się do świadomości potocznej, to okaże się, iż chyba żadna formacja artystyczna sprzed 1939 r. nie utrwaliła się w zbiorowej pamięci tak mocno za pomocą rozmaitych symboli, znaków, osiągnięć. Na pewno znacznie więcej Polaków widziało kiedykolwiek frywolne rysunki Berezowskiej i „Tańce polskie” Stryjeńskiej aniżeli obrazy Cybisa. RYTM bezbłędnie i natychmiastowo kojarzy się nam z okresem przedwojennym, choć zazwyczaj nie wiemy zapewne, iż to RYTM właśnie.
Artyści spod znaku RYTM dają się lubić. Za co? Po pierwsze za rzadką umiejętność godzenia przeciwieństw. Lata międzywojenne to w sztuce czas przybierającej na sile walki starego z nowym. Z jednej więc strony krakowska Sztuka i warszawskie TZSP hołdujące przeszłym estetykom, z drugiej – waleczne i zadziorne formacje awangardy: Formiści, Blok, Praesens, Bunt, a.r. Pomiędzy tymi skrajnościami próbowali ulokować się rytmiści, łącząc nowoczesność z szacunkiem dla tradycji, malarskie doświadczenia epoki z powrotem do klasycyzmu, próbując zdystansować się wobec najsilniejszych stylów epoki: postimpresjonizmu, ekspresjonizmu, kubizmu. To dążenie do złotego środka obróciło się zresztą z czasem przeciw nim. Atakowali ich adwersarze z prawa i z lewa, zaś kolorysta Józef Czapski osądzał surowo: „Rytm pod względem artystycznym nie wyrósł na żadnej głębszej malarskiej tradycji i nie wniósł żadnej nowej ważkiej ideologii plastycznej”.