Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Cięcie po wzdęciu

Każdy amerykański polityk obiecując złagodzenie podatków może liczyć na wdzięcznych słuchaczy. Niektórzy, jak Ronald Reagan w 1980 r., obietnic swych dotrzymują, inni, jak George Bush w 1989 r., łamią je, gdy dochodzą do wniosku, że skarbu państwa nie stać na obniżki. Obecnemu prezydentowi można tylko pozazdrościć: zastał finanse kraju w takiej kondycji, że w przeciwieństwie do swego ojca bez problemów dotrzyma wyborczej obietnicy i obetnie podatki. Jedyna kwestia to jak szybko, o ile i kto z tego dobrodziejstwa najwięcej skorzysta.

Dwa filary planu prezydenta George’a W. Busha to obniżka podatku od dochodów i zniesienie podatku spadkowego. W obu przypadkach zarówno dzisiejsze ciężary jak i przyszłe potencjalne korzyści są bardzo nierówno rozłożone, co powoduje zrozumiałe emocje u jednych i brak specjalnego zainteresowania u innych. Ponad połowa wpływów podatkowych Stanów Zjednoczonych pochodzi od 5 proc. amerykańskich podatników. Jednocześnie na dolną, według dochodów, połówkę społeczeństwa USA przypada zaledwie 4 proc. wpływów podatkowych kraju. Z kolei podatek spadkowy, od którego zwolnieniu podlega pierwsze 675 tys. dolarów, dotyczy tylko 2 proc. najbardziej zamożnych Amerykanów.

Na limuzynę i na tłumik

George W. Bush proponuje redukcję stawek podatku federalnego dla niemal wszystkich: zamiast 39,6 i 36 proc. dla dwóch najwyższych grup dochodowych, prezydencki projekt zakłada 33 proc.; zamiast 31 i 28 proc. dla kolejnych grup – 25 proc. Nie uległaby zmianie stopa 15 proc. dla tych, których dochody na rodzinę są wyższe niż 12 tys. dolarów rocznie, ale nie przekraczają 45 tys. Obniżyłaby się z 15 do 10 proc. stopa podatku tych, których dochody są niższe od 12 tys. na rodzinę lub 6 tys. na osobę samotną. Pamiętać trzeba, że wszystko to dotyczy wyłącznie pieniędzy, które lądują w Waszyngtonie, a nie podatków stanowych obowiązujących w większości stanów ani podatków municypalnych. Nie zmienia to faktu, że reforma ta przyniosłaby znaczną ulgę, zwłaszcza zamożnym. Gdy do Białego Domu 40 lat temu wprowadzał się John Kennedy, najwyższa marginalna stopa podatku dochodowego wynosiła 91 proc., gdy 20 lat temu w Waszyngtonie pojawił się Ronald Reagan, wynosiła ona 70 proc., obecny lokator Białego Domu przymierza się, aby ją obciąć do 33 proc. Całe przedsięwzięcie jest rozłożone na pięć lat i stawki, o których mowa, zaczęłyby w pełni obowiązywać w 2006 r.

Polityka 12.2001 (2290) z dnia 24.03.2001; Świat; s. 35
Reklama