Pani Gienia ma 84 lata, jest inwalidką I grupy, bezdzietną wdową. Mieszka w jednym odrapanym pokoju z wnęką kuchenną, piecem kaflowym i nieszczelnym oknem. Właściwie nie mieszka, tylko leży. Leży tak od trzech lat. – Pewnego dnia nogi odmówiły mi posłuszeństwa – wyjaśnia.
Zgrzyt klucza w zamku
Rytm dnia pani Gieni wyznacza zgrzyt klucza w zamku. Dwa razy dziennie wpada do niej opiekunka społeczna. To już siódma z kolei, jaką organizacja charytatywna przysłała do staruszki. Pierwsza z niewiadomych przyczyn odeszła po tygodniu, druga stwierdziła, że brzydzi się wynoszenia gówien po obcej babci, trzecia wyjechała do Ameryki. Najmilej pani Gienia wspomina czwartą panią, bo zawsze była wesoła. Potem bratanek pani Gieni zauważył, że czwarta pani lubi sobie popijać. Piątej nikt już nie pamięta, a szósta sama zachorowała. Siódma...
– No, cóż – wzdycha pani Gienia. – Jak na byłą krawcową i rencistkę całkiem zaradna. W każdym razie regularnie wynosi śmieci. Tylko z moimi odleżynami nie może sobie poradzić. Mówi, że na odleżyny nic nie pomaga. Tylko pacierz.
Przez kilka ostatnich lat układ był prosty. Podobnie jak w wielu innych miastach Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Krakowie rozpisywał przetarg na tak zwane usługi opiekuńcze dla dwóch tysięcy osób. Zgłaszało się kilka organizacji charytatywnych, po czym wszystkie przetarg wygrywały. Potem dzielono miasto na kwadraty i konkretne dzielnice przypisywano poszczególnym organizacjom. W ubiegłym roku przetarg wygrały: PCK, PKPS, Fundacja im. bł. Anieli Salawy oraz spółki Opiekun i Dom Serwis. W ten sposób rozdzielono milion godzin opieki nad samotnymi i chorymi, czyli prawie 7 mln zł z miejskiej kasy. – Wiele przemawia za tym, że były to pseudoprzetargi – zauważa Bogumił Nowicki, wiceprezydent Krakowa.