Po dziesięciu latach wmawiania nam, że tysiące bezrobotnych studentów psychologii, marketingu i politologii czynią z Polski kraj cudu edukacyjnego. Po dziesięciu tygodniach pracy kilkunastu wybitnych profesorów i kilku urzędników jesteśmy blisko momentu, który na zdrowy rozum powinien był nastąpić w 1990 albo 1991 r. Państwo nareszcie odpowiada sobie na pytanie, po co mu nauka i szkolnictwo wyższe, a nawet wyciąga z tej odpowiedzi organizacyjne wnioski. Teraz my – obywatele – mamy powiedzieć państwu, czy dobrze to sobie wymyśliło.
Na pierwszy rzut oka – nie najgorzej. O szczegóły można się oczywiście spierać, ale istota rewolucji polega głównie na tym, że państwo dostrzegło w nauce i szkolnictwie wyższym sensowną inwestycję, a nie tylko generator ciężarów budżetowych. Państwo, które trochę z przyzwyczajenia, a trochę ze strachu przed falą protestów topiło pieniądze w „błocie” uczelnianym czy w PAN, nie miało powodu specjalnie się interesować, co się z tymi pieniędzmi dzieje. I raczej się nie interesowało, zwłaszcza że nakłady te były bardzo skromne. Państwo, które traktuje wydatki na naukę i edukację jako inwestycje w rozwój gospodarki opartej na wiedzy, musi mieć do nich racjonalny stosunek.
Spóźnione o dwie dekady odkrycie zmienia sposób myślenia o finansowaniu nauki i szkolnictwa wyższego. Rząd proponuje zwiększenie wydatków na stypendialną pomoc socjalną i zapowiada przeznaczenie na nią pieniędzy zaoszczędzonych dzięki reformie KRUS. Jednak studia w państwowych uczelniach mają być płatne, ale dopiero po ich ukończeniu i tylko dla tych, którzy osiągną wystarczająco wysokie dochody. To z jednej strony uwalnia młodych ludzi od dramatycznego pytania, jak sobie poradzą ze spłatą kredytu studenckiego, jeśli pójdą pracować do szkoły czy do publicznego szpitala i będą zarabiali 1200 zł.