Już wcześniej próbował rozdawać karty w Trybunale Konstytucyjnym, błyskawicznie znajdując coś (prawda, że byle co) na sędziów Trybunału, którzy mieli orzekać o losach ustawy lustracyjnej. Sprawdzał listę 500 polityków do lustracji lub niewłaściwie zlustrowanych. Wszystko to niewiele w porównaniu z Bolkiem, ale jednak IPN zawsze w trudnych dla IV RP momentach trwał w pogotowiu. Po zwycięstwie PO stał się, obok telewizji publicznej, główną twierdzą pisowskiej wizji świata. Żaden rząd nie zmieni szybko hierarchii autorytetów w państwie, IPN w zaplanowanej długofalowej działalności może zrobić więcej. I właśnie to robi.
Prezes przez pięć lat kadencji odpowiada właściwie tylko przed Bogiem i historią. Wybiera się go większością trzech piątych posłów, za zgodą Senatu, na wniosek kolegium IPN; odwołać go można bezwzględną większością, za zgodą Senatu, też na wniosek kolegium, i to w ściśle określonych przypadkach. Cała polityka kadrowa zależy od prezesa, gdyż doświadczenie pokazuje, że kolegium Instytutu, wybierane na siedem lat, pełni funkcje dekoracyjne. Nawet w pionie prokuratorskim, zarówno lustracyjnym, jak i ścigania zbrodni przeciwko narodowi polskiemu, minister sprawiedliwości niewiele ma do powiedzenia. Wprawdzie to on formalnie powołuje prokuratorów, ale jedynie na wniosek prezesa IPN. Koło się zamyka: prezes decyduje o wszystkim. IPN ma władzę, ponieważ ma teczki, które są ważnym elementem gier politycznych. IPN powoływano w 1998 r. właśnie pod hasłem, że trzeba wyjąć teczki z rąk polityków, by nie służyły politycznym porachunkom. Tymczasem nawet wybór obecnego prezesa nie odbył się bez wyciągnięcia teczki najpoważniejszemu konkurentowi Kurtyki do stanowiska, czyli wyjątkowo zasłużonemu Januszowi Przewoźnikowi.