Można odnieść wrażenie, że balon nadmuchiwany przez dwóch ministrów i media pękł. Próbę czasu wytrzymuje jednak porównanie afery w PZU z aferą Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, jakie uczynił minister spraw wewnętrznych Marek Biernacki. Wyciekły bowiem wielkie publiczne pieniądze, trudno jednak udowodnić winę ludziom. Państwo wobec przestępstw białych kołnierzyków, niekoniecz-nie nawet robionych w białych rękawiczkach, pozostaje bezbronne. Nad ich sprawcami parasol rozpięli bowiem politycy i najlepsi prawnicy. Nie wystarczy więc konstatacja, że państwowa firma poniosła ogromne straty. Dla sądu najważniejsza będzie odpowiedź na pytanie, czy sprawcy złamali prawo, czy też nie. Niewielki więc płynie pożytek z wiedzy, że autorami ułomnych przepisów, w których prawo znajduje wyraz, są zainteresowani nimi politycy.
Prokurator generalny wskazał w aferze PZU Życie kilka tropów, którymi podążają organa ścigania (pisaliśmy o nich w poprzednim numerze „Polityki”). Dlaczego, jak do tej pory, nie doprowadziły one do sedna, czyli nie dostarczyły dowodów przestępstw, które wydawały się ewidentne?
Czy prezes działał na szkodę PZU?
Siła prezesów PZU SA oraz Życie brała się z ogromnych funduszy, jakimi zarządzała grupa – 20 mld zł. Największe nadużycia – jak ujawniono – związane były ze sposobami inwestowania tych pieniędzy, zwłaszcza w papiery wartościowe spółek, również giełdowych, oraz w nieruchomości. Poznaliśmy mnóstwo przykładów zdumiewających transakcji, w których PZU Życie zachowuje się wobec różnych firm jak dobry wujek – daje im zarobić swoim kosztem. Nikt jednak do tej pory nie udowodnił, że część korzyści z dziwnych transakcji powędrowała na osobiste zagraniczne konta prezesa.
Kiedy jeszcze przed jego aresztowaniem rozmawiałam z G.