Wspólna Polityka Rolna (CAP), która pochłania ponad 40 proc. unijnego budżetu, jest jak wielki transatlantyk; o żadnych gwałtownych zwrotach nie ma mowy. Co najwyżej można liczyć na lekką korektę kursu. Takiej korekty ostatnio dokonano na początku XXI w., zanim Polska przystąpiła do Wspólnoty. Wtedy eurokratów bolała głowa od rosnących zapasów zboża, masła, cukru i mięsa, których magazynowanie pochłaniało coraz więcej pieniędzy. Zauważali, że rolnicy najchętniej produkują to, do czego Bruksela dopłaca najwięcej, a nie to, czego najbardziej potrzebują konsumenci – ignorowali np. rosnący popyt na żywność ekologiczną. Po długich dyskusjach postanowiono stopniowo rezygnować z instrumentów zachęcających do zwiększania produkcji. Żeby jednak rolnicy na zmianie nie stracili, strumień płynących do nich pieniędzy wcale się nie zmniejszył. Docierały one do nich jako dopłaty bezpośrednie, oderwane od wielkości produkcji.
Dopłaty dla polskich rolników przywiązane są do hektara. Można na polu niczego nie zasiać, wystarczy zaorać. Żeby jednak gór zboża pozbyć się szybciej, Bruksela wymyśliła program wspierania produkcji biopaliw. Za mało jedzą konsumenci, więc niech zboże, cukier czy rzepak „zjedzą” także maszyny. W ten sposób zwiększy się popyt, a ceny też wzrosną.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby sytuacja na świecie zmieniała się równie wolno jak wspólna polityka rolna. Ale unijny transatlantyk przyjął kurs na ograniczanie produkcji rolnej, a tymczasem dynamiczny rozwój największych krajów Azji spowodował błyskawiczny wzrost światowego popytu na żywność. No i znów mamy kłopot, bo transatlantyk z kursu zawrócić bardzo trudno.
W Unii trwa właśnie dyskusja o tym, czy modyfikować CAP po 2013 r., a jeśli tak, to w jaki sposób.
Członkowie UE są zgodni co do tego, że powrotu do uzależnienia dopłat od wielkości produkcji (co spowodowałoby jej szybki wzrost) nie będzie.