Przez lata wierzyliśmy dość zgodnie, że awans cywilizacyjny da nam Unia Europejska. Dziś każdy dzień tę tezę potwierdza. Tak dobrze jak teraz jeszcze się w Polsce nie działo. Miliardy płynące z Brukseli i od emigrantów nakręcają polską koniunkturę. Firmy inwestują, eksportują, zatrudniają nowych pracowników i dają podwyżki. Ci, którzy zostali, nie mają kłopotów z pracą. Ale jeśli nieco wnikliwiej się Polsce przyjrzymy, łatwo zauważymy, że proste impulsy tworzące dziś dobrą koniunkturę będą stopniowo gasły, znaczenia będą zaś nabierały problemy, które narosły przez dwie ostatnie dekady. Bo do tej prosperity szliśmy w dużym stopniu na kredyt. I to w każdym sensie.
Słony sukces
W najprostszym znaczeniu zaciągnęliśmy kredyt u przyszłych pokoleń pożyczając pieniądze. Państwo, samorządy i w rosnącym stopniu zwykłe polskie rodziny od lat wydają więcej, niż mają. Trzeba to będzie kiedyś spłacić. To jest poważny problem, ale mamy większe. Na przykład kryzys demograficzny. To też jest dług, który zaciągnęliśmy na rachunek przyszłości. Całe pokolenie nie bardzo radząc sobie z nową rzeczywistością powstrzymało się od rodzenia dzieci. Ale za 20 lat będzie chciało brać emerytury, korzystać ze służby zdrowia.
Albo polskie drogi. Przez dwie dekady nie budowaliśmy ich i nie remontowaliśmy, żeby zaoszczędzić na sfinansowanie kosztownej transformacji. Dzięki Unii teraz to się częściowo zmieni, ale Unia wszystkiego za nas nie załatwi. Podobnie jest z oświatą, nauką i wyższą edukacją. W szkolnictwie wyższym dokonaliśmy skoku ilościowego, ale kosztem jakości nie tylko w dydaktyce, lecz również w badaniach. Sensowność wysiłku edukacyjnego jest stosunkowo niewielka także z tego powodu, że nasi studenci uczą się nie tego, co trzeba. Za mało kształci się lekarzy i inżynierów.