Archiwum Polityki

„Solaris” s.f. love story

Z powieści Lema w filmie Soderbergha została głównie historia tragicznego romansu astronauty Krisa Kelvina.

Hollywood i zmarłego przed laty Andrieja Tarkowskiego niewiele ze sobą łączy, ale zarówno amerykańska fabryka snów jak i rosyjski reżyser znaleźli temat w powieści Stanisława Lema „Solaris” – jeszcze jedno potwierdzenie uniwersalności tego dzieła. W 30 lat po adaptacji „Solaris” Tarkowskiego, nagrodzonej w Cannes, ale uznanej przez pisarza za interpretacyjne nieporozumienie, na ekrany kin w USA, weszła kolejna – w reżyserii Stevena Soderbergha. Anonsuje się ją jako „remake” rosyjskiego filmu, ale nie ma ona wiele wspólnego z Tarkowskim, a niektórzy entuzjaści książki też mogą się nowym filmem rozczarować.

„Solaris” Soderbergha, który sam napisał scenariusz, nie jest traktatem o granicach ludzkiego poznania – co zajmuje Lema – ani o bezradności ludzkiego rozumu w obliczu ostatecznych tajemnic i niemożności nawiązania kontaktu z pozaziemską superinteligencją. Film ledwo napomyka o tym, co stanowi ważny motyw książki – o bezsilności podbijającego Wszechświat człowieka wobec jego wewnętrznych, tłumionych w podświadomości demonów i o tym, czy próby zrozumienia kosmosu nie są aby ucieczką od nas samych. Amerykański reżyser pragnął najwyraźniej uniknąć przeładowania swego filmu intelektualnym dyskursem, na czym nieco ucierpiał utwór Tarkowskiego mimo jego urzekającego piękna i emocjonalnej temperatury moralitetu o religijnym podtekście.

Reklamy filmu jako „sci-fi love story” nie można traktować dosłownie, ale narracyjną warstwę powieści Soderbergh rzeczywiście zredukował do historii tragicznego romansu astronauty-psychologa Krisa Kelvina i jego zmarłej żony Rheyi (książkowa Harey), powracającej do niego w postaci kopii wygenerowanej przez monstrualny mózg-ocean pokrywający planetę Solaris.

Polityka 49.2002 (2379) z dnia 07.12.2002; Społeczeństwo; s. 100
Reklama