Archiwum Polityki

Wejście po przejściach

Pod koniec maja Eneko Landaburu, szef Dyrekcji Generalnej do spraw Rozszerzenia w Komisji Europejskiej, powiedział, że być może Polska zostanie przyjęta do UE dopiero w czerwcu 2004 r., a nie 1 stycznia 2004 r. Burza w szklance wody, jaka przeszła przez polskie media i zmusiła niemal wszystkich znaczących polityków do ustosunkowania się do tej wypowiedzi, uwidoczniła, na jak mało istotnych kwestiach nerwowa polska opinia publiczna się koncentruje.

Kilka lat temu, kiedy perspektywa wejścia do UE była zarówno mglista jak i obiecująca, w kręgach zbliżonych do Unii Wolności uważano to za szansę na „drugą reformę Balcerowicza”, na skok modernizacyjny: za pomocą środków UE Polska sfinansuje infrastrukturę, zmodernizuje rolnictwo, usprawni gospodarkę, a sami Polacy, pracując za granicą, wejdą w krwiobieg zachodnioeuropejskiej gospodarki. Polska uzyska wpływ na najważniejsze centra decyzyjne Europy i przestanie być kibicem.

Obawy przeciwników były i są diametralnie inne: UE pozbawi Polskę tradycji, wartości, kapitału i ziemi, obezwładniając ją w tajemniczych, zdominowanych przez większe państwa strukturach federalistycznych.

Zarówno obawy jak i nadzieje mają wspólny mianownik: wejście do UE uznawane jest za Big Bang, za przełom, wielką zmianę, po której już nic nie będzie takie, jakie było dotąd. Również przeciwnicy rozszerzenia w krajach UE rysują taki scenariusz: Polacy zalewają unijne rynki pracy, rolnicy rujnują unijny budżet i zasypują inne kraje tanią żywnością, polscy przedstawiciele rozsadzają unijne instytucje od wewnątrz za pomocą obstrukcji i przesadnych żądań.

Jeszcze zanim negocjacje z Brukselą się zaczęły, wpadła mi w ręce mała broszurka wydana przez rząd austriacki, która miała na celu rozproszenie takich obaw. Były one tam wyliczone, po czym autorzy przedstawiali kontrargumenty: nieprawda, że Polacy będą destabilizować unijne rynki pracy, ponieważ dostęp do nich zablokuje im bardzo długi okres przejściowy. Nieprawda, że rolnicy będą zagrażać eksportem tańszej żywności, ponieważ uniemożliwia im to bardzo długi okres przejściowy. I tak dalej, i tak dalej. Aż w końcu uważny czytelnik musiał się złapać za głowę: to po co ten cały wysiłek z rozszerzeniem, skoro ono nic nie zmieni?

Polityka 29.2002 (2359) z dnia 20.07.2002; Świat; s. 40
Reklama