Antarktyda jest cool (ang. chłodny, ale potocznie: wspaniały, bombowy!) prawie od 34 mln lat. Zanim mrozy zamieniły ją w krainę wiecznego śniegu i lodu, miała bogatą szatę roślinną. Prawdopodobnie tylko wysoko w górach występowały małe lodowce, jedne z niewielu wówczas na Ziemi. Ochłodzenie przyszło nagle, po kilkudziesięciu milionach lat względnego klimatycznego spokoju. Na przełomie dwóch okresów geologicznych – eocenu i oligocenu – w kontynent uderzyły dwie wielkie fale zimna trwające ok. 40 tys. lat każda. Helen Coxall z Cardiff University, która dwa lata temu opisała w „Nature” tę metamorfozę, uważa, że zaczęła się ona od raptownego obniżenia temperatur letnich, co sprawiło, iż spadły zimą śnieg nie zdołał stopnieć. Załamanie klimatu miało zapewne zasięg globalny, choć mogło być spowodowane tym, że nieco wcześniej od Antarktydy oderwała się Ameryka Południowa, w wyniku czego ten pierwszy kontynent został odizolowany przez morze od innych.
W ciągu zaledwie 300 tys. lat lodowce zdołały zająć większość lądu. Następnie przykryły go białą pierzyną, której grubość przekracza dziś miejscami 4 km.
To ważna lekcja z przeszłości
– czasze lodowe mogą puchnąć w szybkim tempie, jeśli temperatury są niskie, a opady śniegu obfite. Jednak te same masy lodu błyskawicznie rejterują, gdy ciepło powraca. Wtedy powodują potop. Jeszcze 15 tys. lat temu olbrzymi lądolód zajmował znaczną część Europy, Azji i Ameryki Północnej. W Polsce sięgał za Poznań, w Ameryce – za Nowy Jork. Ocieplenie, które zaczęło się ok. 11,5 tys. lat temu, zmusiło go do odwrotu. W ciągu paru tysięcy lat lód zniknął niemal całkowicie (do dziś pozostał głównie na Grenlandii), a topniejące z niego wody zasilały ocean, w wyniku czego podniósł się on o 120 m.