W kuchni niewielkiego domku na przedmieściach Buda-Koszelewa, miasteczka w południowo-wschodniej Białorusi, w siedzibie organizacji Dzieciom Czarnobyla, trwa zebranie. Walentyna Smolnikowa, emerytowana doktor pediatra, razem z grupą wolontariuszy rozpatruje podania rodziców i decyduje, które dzieci wysłać na wakacje za granicę. Pierwszeństwo mają te o największym napromieniowaniu na masę ciała. – Początkowo staraliśmy się wysyłać dzieci na nieskażone tereny, żeby ich organizmy się oczyściły. Przyjmowały je często rodziny z Niemiec i Włoch – opowiada Smolnikowa. – Ale po powrocie poziom napromieniowania szybko wracał do poprzedniego stanu. Dlatego teraz uczymy, jak żyć i odżywiać się bezpiecznie. Organizujemy zebrania z rodzicami w szkołach i rozdajemy materiały informacyjne.
Nadal wysyłają dzieci za granicę, ale bardziej po to, żeby zobaczyły, jak wygląda życie gdzie indziej. – W ten sposób nawiązują się kontakty, które trwają latami, bo te rodziny, głównie z Niemiec, nie przestają potem pomagać. Przysyłają paczki, leki, dzwonią na święta i ponownie zapraszają dzieci do siebie – mówi pani doktor.
Kilka lat temu w niemieckiej gazecie opublikowano artykuł o Oli Pieszkowej, która urodziła się dwa lata po katastrofie w Czarnobylu z bardzo ciężką chorobą mózgu. Potrzebowała rzadkich preparatów. Artykuł zauważyła starsza Niemka z Saksonii Klara Baurlen, właścicielka kwiaciarni. Tak ją poruszył los młodej Białorusinki, że poprosiła przyjaciół i rodzinę, by od tej pory zamiast prezentów dawali jej pieniądze. Kupowała za nie lekarstwa dla Oli. Pani Baurlen zmarła, a pieniądze na lekarstwa zbiera teraz jej córka.
Z kolei Sania Agapow cierpi na ciężką chorobę genetyczną i musi być na diecie bezbiałkowej.