Zaczęło się, gdy polski rząd 9 września przyjął stanowisko negocjacyjne, składając cztery zastrzeżenia do projektu konstytucji europejskiej (podział głosów w Radzie, poprawki instytucjonalne, sprzeciw wobec sojuszów wojskowych osłabiających NATO i wobec preambuły bez invocatio Dei), ale cała polska dyskusja i siła sprzeciwu (z uchwałą sejmową i z groźbą weta włącznie) skoncentrowała się na pretensji, że Warszawa w nowym systemie głosowania nie zachowa tylu głosów, ile jej obiecano.
Przypomnijmy z grubsza, na jakich okopano się pozycjach. Polska: pacta sunt servanda, dostaliśmy w Nicei (w 2000 r.) prawo do 27 głosów, tylko dwa mniej niż „wielka czwórka”: Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Włochy, i chcemy, żeby tak zostało, to za takim rozwiązaniem nasza ludność głosowała w referendum. Dowód, że podział głosów trzeba zmienić, spoczywa na naszych przeciwnikach. Zresztą, po co zmieniać? System jeszcze nie jest wypróbowany, a i tak będzie obowiązywał do 2009 r., więc będzie czas dobrze go przetestować.
Niemcy i Francja, liderzy Unii, mówią: uprzedzaliśmy od początku, że Unia ewoluuje. Mamy już pakiet, wynegocjowany z trudem, ale klarowny i jasny. Kto go podważy, weźmie na siebie odpowiedzialność za fiasko wielkiego projektu: pierwszej konstytucji europejskiej.
Żadnej katastrofy nie będzie – odpowiada Polska. Są obowiązujące traktaty regulujące działanie Unii. Instytucje funkcjonują. Nie działajmy pochopnie, konwent nie był uprawniony do zmian głosów w Radzie, nie mnóżmy niezadowolonych. Liczcie się ze zdaniem wszystkich.
Odpowiedź: to co przygotowaliśmy, jest lepsze od poprzedniego, sami też obiecaliśmy swoim obywatelom poprawę.