Narody są jak dzieci. Charakteryzują się, jak ktoś powiedział, „pierwotną skłonnością do traktowania siebie jako centralnego punktu odniesienia dla wszystkiego, czego się doświadcza”. Polacy niezmiernie są zdziwieni, a często też zgorszeni, gdy zetkną się z opinią narodów sąsiednich o sobie. Mają prawo do takich reakcji, ponieważ sąsiedzi, przyjaźni czy wrodzy, z pewnością w swoje sądy o nas nie wkładają takiej uwagi, jaką jednostka ma dla spraw wiążących się z jej prywatnym interesem. Widzą nas poprzez odziedziczone stereotypy, rozciągają na nas wszystkich przeważnie przykre doświadczenia, jakie mieli z niektórymi, a już ze szczególnie czystym sumieniem i poczuciem oczywistości reprodukują poglądy na nasz temat, jakimi napoiła ich szkoła, propaganda patriotyczna czy religia narodowa. Nikt nie powie, że akurat my, Polacy, jesteśmy wolni od takiego narodowego subiektywizmu. Można raczej twierdzić, że mamy go (albo on nas ma) w stopniu chorobliwie wysokim. Nie postrzegamy narodów sąsiednich w sposób wystarczająco obiektywny, aby można było uprawiać realistyczną politykę.
Ostatnio wyszło na jaw, jak bardzo nie rozumiemy Niemców, a jeśli chodzi o wschodniego sąsiada – to wiele jest przykładów, że można być uczonym specjalistą od Rosji i nie chcieć rozumieć, co się tam dzieje.
Nie ujawniły się wszystkie skutki upadku systemu radzieckiego.
Do niektórych przyzwyczailiśmy się bardzo szybko: nic naturalniejszego niż zjednoczenie Niemiec i demokracja w Europie Środkowej. Inne wydają się zadziwiające: żołnierze amerykańscy w Gruzji, Uzbekistanie, Kirgistanie. Na tych sensacjach ciąg skutków się nie skończy. Europa Zachodnia już nie potrzebuje amerykańskiej protekcji i z tego będzie dużo wynikało. Niemcy w całości niepodległe politycznie, chcą być niepodległe moralnie i właśnie widzimy, jak się „wybijają na niepodległość” w poglądach na swoją historię.