Archiwum Polityki

Jak na dłoni

Wysokie ogrodzenie, szlaban na wjeździe, strażnik w budce to już polski standard. Szacuje się, że tylko w Warszawie jest już około 400 ogrodzonych osiedli. Ale płoty wcale nie chronią najlepiej.

Zasada: mój dom jest moją twierdzą, traktowana jest coraz bardziej dosłownie. Trzy czwarte klientów warszawskich targów mieszkaniowych pytanych przez psychologa Katarzynę Zaborską, w jakim osiedlu chcieliby mieszkać, odpowiedziało: w zamkniętym. – Przy zakupie mieszkania najbardziej liczą się trzy rzeczy: cena, lokalizacja i bezpieczeństwo. Mieszkania w zamkniętych osiedlach są poszukiwane, bo uważane są za bezpieczne – mówi Marcin Jańczuk z agencji Polanowscy Nieruchomości. Jak dotąd policja nie potwierdza, że w ogrodzonych osiedlach jest mniej włamań do mieszkań i rozbojów (według prof. Marii Lewickiej, psychologa z Uniwersytetu Warszawskiego, która od kilku lat zajmuje się problemami zamkniętych osiedli). W dodatku same płoty tworzą zagrożenia. – Wzdłuż wysokiego ogrodzenia, po obydwu jego stronach, powstaje martwa przestrzeń. W rezultacie ulica staje się mniej bezpieczna, a ustronne miejsca w osiedlu trzeba bardziej chronić – twierdzi architekt Paweł Detko.

Po co więc stawiamy płoty? – Pod oknami mojego poprzedniego mieszkania okoliczni menele okupowali ławki. Alkoholowe imprezy trwały non stop – mówi pani Julia S. – Łobuziaki zabierały dzieciom zabawki, sypały piasek w oczy. Kiedy zwróciłem uwagę rodzicom, odpowiedzieli wyzwiskami – twierdzi Edward F., mieszkaniec bloku na Woli. W ogrodzonym osiedlu nie ma takich sąsiadów. Jest to wspólnota ludzi stosunkowo zamożnych. Płoty odgradzają wspólnotę od świata, który budzi lęk. Według prof. Lewickiej poziom zaufania społecznego jest w Polsce najniższy w Europie.

Architekci alarmują, że grodzenie osiedli jest ograniczaniem przestrzeni publicznej, zagarnianiem fragmentów miast pod getta ludzi zamożnych. Pogłębiają się także podziały społeczne.

Polityka 20.2007 (2604) z dnia 19.05.2007; s. 100
Reklama