Sea Towers już pnie się w górę, inwestor Sky Tower właśnie dostał pozwolenie na budowę, budowa Szklanego Żagla Daniela Libeskinda ma ruszyć w przyszłym roku. A to dopiero początek. Nastała moda na mieszkanie z głową w chmurach. Towarzyszy jej rywalizacja polskich miast: kto wyżej.
Dotąd adres na 17, 20 piętrze nie kojarzył się dobrze. Wysokie bloki, które budowała Polska Ludowa, takie jak warszawskie osiedle Za Żelazną Bramą, „szafy” Śródmiejskiej Dzielnicy Mieszkaniowej w Łodzi czy 80-metrowe „kukurydze” na osiedlu Tysiąclecia w Katowicach, z apartamentami nie miały wiele wspólnego. Mieszkania były małe, na najwyższe piętra nie dochodziła woda, nieustannie psuły się windy. Odpychały obskurne klatki schodowe i robactwo, które żywiło się w zsypach. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo i komfort mieszkania, wielkie bloki ustępowały kameralnym, niskim osiedlom. Tam przynajmniej były silniejsze więzi społeczne, ludzie się znali, a to oznaczało mniejszą przestępczość i mniej zdewastowaną wspólną przestrzeń.
Ucieczka z blokowisk rozpoczęła się jeszcze w latach 70., ale przybrała na sile po przełomie 1989 r. Przenoszenie się za miasto było jasnym komunikatem: dorobiłem się. Wreszcie bogaci Polacy mogli żyć jak bohaterowie amerykańskich seriali „Dynastia” i „Santa Barbara”. W posiadłości z ogrodem i nierzadko basenem, blisko natury, ze znacznie ograniczoną liczbą sąsiadów. W ten sposób największe polskie miasta w ciągu ostatnich kilkunastu lat obrosły wianuszkiem willowych osiedli. Ambicją warszawiaków było posiadanie domu w Konstancinie, Zalesiu, Izabelinie bądź w lasach w okolicach Otwocka. Wrocławianie przenosili się do Kobierzyc, mieszkańcy Trójmiasta – za obwodnicę.
I dojeżdżali do pracy. Najpierw kilkanaście minut, potem kilkadziesiąt.