Ma pięćdziesiąt lat, co w wielkiej polityce jest wiekiem mniej niż średnim. Jest więc jeszcze młody, ale też wcześnie zaczął. Już 17 lat temu miał miejsce w pierwszych sejmowych rzędach. Wystarczy zresztą obejrzeć dzisiaj stary film, na którym widać Donalda Tuska na nocnej i wieloosobowej naradzie u Lecha Wałęsy w momencie upadku rządu Jana Olszewskiego, czyli w czerwcu 1992 r., by dostrzec nie tylko, jak czas fizycznie zmienia ludzi, ale też jak niektórych z polityki wyrzuca raz na zawsze, a innych dopiero do wielkich ról szykuje.
Niewiele jeszcze wtedy wskazywało, że po kilkunastu latach Tusk – razem z drugim uczestnikiem tamtej narady Waldemarem Pawlakiem – będzie zakładał koalicję do rządzenia Polską. Tusk był znany, cały czas obecny, ale jakiś niedokończony, nieposkładany; wciąż dobrze się zapowiadał, a lata mijały. Za dużo znaczył, by wypaść z obiegu, ale za mało, by pójść szybko w górę. Był wiecznym debiutantem, nigdy nie miał jakiejś nadzwyczajnej charyzmy, parcia na władzę. Przylgnęła wręcz do niego opinia leniucha, który zawsze wolał sobie pograć w piłkę nożną, niż bawić się poważnie w robienie polityki. Widać, dopiero musiał przyjść czas na kogoś takiego jak Tusk, na polityka trochę postmodernistycznego, niewyrazistego, którego zalety nie biją w oczy, ale ujawniają się w akcji.
Kulturalna prawica
Na te pięćdziesiąt lat jego życia zdecydowanie więcej niż połowę przypadło na politykę, jeśli wliczymy do niej także pacholęce, bo szkolne, buntowanie się przeciwko byłemu reżimowi, który w Gdańsku w grudniu 1970 r. dokonał zbrodni na robotnikach stoczni – „to, co widziałem, było porażające i zostało mi w głowie na zawsze”.