Archiwum Polityki

Na lumbago, placebo

Lepiej już rozumiemy, dlaczego obojętna substancja, podana choremu jako lek, rzeczywiście leczy.

Lekarz słynnej drużyny koszykarskiej Houston Rockets, ortopeda J. Bruce Moseley, przeprowadził latem 1994 r. eksperyment: dziesięciu emerytowanych żołnierzy z chorobą zwyrodnieniową kolan zakwalifikował do standardowego zabiegu – artroskopii operacyjnej (płukania wnętrza stawu kolanowego ). Zaplanował jednak, że wykona go tylko u pięciu z nich. Druga piątka została poddana znieczuleniu, ubrana w stój operacyjny, potem odpowiednio obandażowana, ale... bez operacji. Moseley naciął im jedynie skórę na kolanach, by byli przekonani, że zostali poddani artroskopii. Pół roku później wszyscy pacjenci zgłaszali złagodzenie bólu.

Badanie powtórzono na grupie 180 osób – rezultat był taki sam. Pytanemu przez dziennikarkę „New York Times Magazine” 76-letniemu weteranowi, przydzielonemu do grupy oszukanych, zupełnie nie przeszkadzało, że tak naprawdę wcale nie przepłukano mu kolana. Ważne, że działa – odpowiedział.

Brom i globus z głowy

Placebo (łac. spodobam się, ucieszę) nie jest niczym nowym. Według Anne Harrington, historyka medycyny z Harvardu, cała przednowożytna sztuka lekarska właśnie na nim się opierała. Emilia Korczyńska z „Nad Niemnem” na tzw. globus, czyli ból głowy dostawała proszki bromowe, bo w XIX w. lekarze świadomie zapisywali obojętne specyfiki – tylko po to, by zadowolić pacjentów. I na panią Emilię to rzeczywiście działało! Tym bardziej, że niewiele więcej można było wtedy zaoferować. Spektakularny rozwój medycyny zepchnął jednak placebo na margines, gdzie pozostaje do dziś. Działanie niesprawdzonej metody leczniczej podsumowuje się krótko: to tylko placebo.

W połowie XX w. z „tylko placebo” zrobiło się „potężne placebo” – tak brzmiał tytuł przełomowego artykułu znanego anestezjologa i chirurga Henry’ego K.

Polityka 47.2007 (2630) z dnia 24.11.2007; Nauka; s. 90
Reklama