W toku wyborów prezydenckich – które zawsze w podzielonej Francji odbywają się w dwóch turach, bo nikt nie ma wyraźnej większości – kandydaci chcąc nie chcąc odnoszą się do dewizy Republiki Francuskiej: wolność, równość, braterstwo. W skrócie było tak: przegrana pani Royal bardziej akcentowała równość, jak to przystoi socjalistce, zwycięski Sarkozy – wolność, jak wypada konserwatyście czy liberałowi. Braterstwo to dziś prawdziwy problem kraju.
Wiele mówią hasła programu wyborczego Sarkozy’ego: zniesienie podatku od dziedziczenia, obniżenie niektórych innych podatków (pani Royal zapowiadała zwiększenie podatku od lepiej zarabiających), zaostrzenie kar dla recydywistów, wprowadzenie normalnej procedury karnej wobec przestępców od 16, a nie od 18 roku życia, bezrobotny nie może odrzucić więcej niż dwóch ofert pracy, bo straci zasiłek, ograniczenie imigracji i dla imigrantów obowiązek nauczenia się pisania i mówienia po francusku.
Sarkozy wygrał dzięki lepszej grze na uczuciach narodowych, więcej mówił o patriotyzmie i symbolach Francji. „Ci, którzy nie kochają Francji – niech wyjadą” – powiedział. Słowem, Sarkozy’ego poparła Francja dynamiczniejsza i pewniejsza siebie, starsi wyborcy, przedsiębiorcy i wolne zawody, Paryż i największe ośrodki przemysłowe, Royal – zdecydowanie biedniejsi, emeryci, sektor publiczny, młodsi wyborcy i tradycyjnie – większość nauczycieli.
Trudno szanować kogoś, kto publicznie mówi, że trzeba usunąć z Francji ducha 1968 r. – mówią na lewicy. Lewica jest po prostu wściekła. Wielu prostych działaczy uważa Sarkozy’ego za groźnego brutala, „ultraliberała”, który zniszczy „zdobycze socjalne” Francji. „To, czego nie lubiliśmy w Ameryce – fundujemy sobie we Francji” – ostrzega lewicowy tygodnik „Marianne”.