Ma 33 lata. Kiedy miał 23, wyszedł od matki z domu, wziął jej małe sportowe BMW i pojechał po kolegę Sławka. Potem wpadli do koleżanki Sylwii, siedzieli u niej w ogródku, Sylwia powiedziała rodzicom, że jadą na kawę, wrócą za godzinę.
Początek sierpnia, piękna pogoda, za Tomaszowem, w drodze nad Zalew Sulejowski, Marcin ścina zakręt z całą mocą daną autu przez fabrykę, spanikowany wciska hamulec, obraca ich, uderzają w drzewo. Sławek leży w domu sparaliżowany, nie ma z nim kontaktu, Sylwia na cmentarzu.
Marcin Kubiak nie był dobrym kierowcą, nie miał prawa jazdy, a miał 0,7 promila we krwi, bo akurat tego dnia pił szampana.
Serce matki Haliny Kubiak wypełnia żałość.
Życie miała niełatwe, bardzo kochała męża, który był człowiekiem fertycznym; wszystko mu wybaczała, a on z biegiem lat coraz bardziej okazywał się pijakiem, kobieciarzem, hazardzistą. Był marynarzem, stewardem na międzynarodowych liniach, przez całe życie przyzwyczajanym przez armatorów do służbowej miski i koi z pościelą, a teraz przebywa gdzieś w Polsce, ukrywając się przed wierzycielami. Matka jeździ do Marcina, widzi, jak on w więzieniu powoli umiera, ma dla niego ogrom zaległej matczynej miłości, jeszcze z czasów, gdy tak kategorycznie ratowała swą miłość małżeńską do Marynarza, wraz z nim pływając i pilnując go w portach Europy, Azji i Afryki.
Marcin Kubiak wychowywał się u babci, rodzice z półrocznych rejsów przywozili murzyńskie maski, samochody używane, hebanowe słonie, kilimy z haftowanymi minaretami. Marynarz zachowywał ojcowską wyrozumiałość przez jakieś dwa tygodnie po rejsie, potem już tylko czuł zew morza, uciekał w Tomaszów, pił, bił, grał, zgrywał się do niteczki. Marcin wyłysiał w wieku lat 7 w ciągu paru dni, kiedy tata bił mamę, i potem już nigdy w życiu, nigdzie, nie wyrósł mu nawet jeden włosek.