Kiedy pojawiły się pierwsze plotki o odejściu z „Gazety” Adama Michnika, na korytarzowej giełdzie o wiele wyżej stały akcje zastępców naczelnego: Piotra Stasińskiego, Piotra Pacewicza, a nawet blisko o pokolenie młodszego Pawła Ławińskiego. Gdyby o wyborze naczelnego decydowało referendum redakcyjne, na pewno wygrałby je Stasiński. Nikt nie stawiał na Jarosława Kurskiego, który wydawał się kandydatem spoza wielkiej trójki.
Bo „Gazeta” była zawsze tworem bardzo ideowym i pierwsze skrzypce odgrywali w niej ludzie KOR i podziemnego tygodnika „Mazowsze”.
Wtajemniczeni relacjonowali, że wpływy podzielone były między dwie frakcje: wicenaczelnej Heleny Łuczywo, która trzymała redakcję żelazną ręką, i Adama Michnika, który nadawał „Gazecie” intelektualny sznyt i wyrazistość.
A Kurski był człowiekiem z innego świata. Wywodził się z konserwatywnego środowiska Ruchu Młodej Polski, nie było go w „Gazecie” w prehistorycznym okresie jej powstawania, gdy redakcja mieściła się w budynku przedszkola przy ulicy Iwickiej. Nigdy, z wyjątkiem trzymiesięcznego epizodu na początku swojej gazetowej kariery, nie pełnił funkcji redaktorskich. Na dodatek przyszedł do redakcji bardzo późno – w 1992 r.
Gdy w styczniu Adam Michnik zaproponował Kurskiemu objęcie stanowiska zastępcy naczelnego, wszyscy byli tym zupełnie zaskoczeni.
– To był niespodziewany awans, którego on się w ogóle nie spodziewał – mówi jeden z dziennikarzy. Usiadł biurko w biurko z Heleną Łuczywo, by w charakterze czeladnika uczyć się nowych obowiązków od swojej mistrzyni, mówią w redakcji.
Większość dziennikarzy spodziewała się ogłoszenia nominacji podczas niedawnej uroczystości osiemnastych urodzin „Gazety”.