Pomysłowość Romana Giertycha jest imponująca. Wydaje się, że wyznaczył dwa tygodnie jako wystarczający czas do przykrycia jednej akcji (programu, projektu, inicjatywy) kolejną. Media – używając języka uczniów – dały się wkręcić w kilka żywiołowych debat, z których nic nie wynikło, dlatego że trzeba je było porzucać i stawiać ogień zaporowy kolejnemu szturmowi. Nawet leniwy zwykle koniec roku szkolnego obfitował pod tym względem: obronę Witolda Gombrowicza trzeba było zostawić dla stopnia z religii (wliczania go do średniej ocen), sprawę mundurków dla ewentualności płciowego rozdzielenia szkół. Kto w czerwcu pamięta jeszcze, że głównym tematem wrześniowym był tani podręcznik, a październikowym – dyscyplina w szkole?
Debata nad wychowaniem patriotycznym, które ma być realizowane w ramach dofinansowanych przez państwo wycieczek, pod pompatycznym hasłem: „Tam, gdzie nasze serca i nasze dziedzictwo”, została przerwana, bośmy chwilę potem gorączkowali się z powodu projektu tworzenia szkół dla trudnej młodzieży. Potem był pamiętny program „Zero tolerancji”. Niewiele z jego ogólnikowych zapisów przedostało się do kwietniowej nowelizacji ustawy oświatowej – w istocie tylko ten o obowiązku noszenia mundurków. A ileż emocji towarzyszyło jego proklamacji, tym bardziej że minister wykorzystał jako oprawę tragedię, która zdarzyła się w gdyńskim gimnazjum. Ileż krwi napsuł pomysł posyłania tak zwanych trójek giertychowskich do szkół (przedstawiciele kuratorium, policji, prokuratury). Skończyło się – jak komentują nauczyciele – na tworzeniu kolejnych statystyk i sprawozdań, w których szkolna biurokracja i tak tonie. Ledwie MEN zaczęło promować naturalne metody planowania ciąży, już kazało liczyć ciężarne nastolatki, by za chwilę przedstawić projekt ustawy zakazującej tak zwanej propagandy homoseksualnej.