Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, w jakim stanie znajduje się polska gospodarka w przeddzień wyborów. O stanie tym decydują trzy podstawowe czynniki.
• Po pierwsze, mamy do czynienia z okresem dobrej koniunktury, a więc z sytuacją, kiedy firmy pozytywnie zapatrują się na perspektywy przyszłej sprzedaży, zwiększają inwestycje oraz zatrudnienie. Dobra koniunktura przychodzi w gospodarce rynkowej falami, a jak już przyjdzie – zwykła utrzymywać się przez kilka lat. U nas trwa od początku 2004 r. i nie widać specjalnych powodów, dla których miałaby się szybko skończyć.
• Po drugie, gospodarka znajduje się w stanie równowagi. Mamy niską inflację, na straży której stoi niezależna Rada Polityki Pieniężnej NBP. Mamy również – w odróżnieniu od większości krajów naszego regionu – stosunkowo niski deficyt w obrotach z zagranicą. Wreszcie mamy deficyt budżetowy, który jest wprawdzie zbyt wysoki, ale trzyma się w rozsądnych granicach dzięki rosnącym szybko (na fali dobrej koniunktury) dochodom podatkowym.
• Po trzecie, na dobrą koniunkturę wewnętrzną nakłada się członkostwo w Unii Europejskiej. Główną korzyścią z członkostwa nie są wcale unijne fundusze, którymi tak bardzo epatują nasi politycy (w końcu chodzi o ulubiony sport rządzących – rozdawanie pieniędzy, w dodatku na rachunek Brukseli). Jak na razie nie pojawiły się jeszcze ani nowe drogi, ani lepiej wykształceni pracownicy. Efektem są za to prywatne inwestycje – rosnące w oczach nowe fabryki, budowane od lat głównie z myślą o eksporcie produktów na rynek całej Unii. Dzięki nim, w ciągu 3 lat członkostwa, nasz eksport liczony w euro niemal się podwoił – i nadal rośnie w oszałamiającym tempie.