W 90 proc. swój swojego zabija nożem, najczęściej w kuchni. Do czasu polskiej pierestrojki mordowano się w naszych rodzinach dwukrotnie rzadziej niż teraz. W 1989 r. zbrodni kuchennych odnotowano 188, w 1993 r. – 366, w 1999 r. – 279, 2001 r. – 353, w 2006 r. – 261.
Spośród 837 zabójstw w 2005 r. blisko 500 dokonano w domu ofiary, a oprawca był albo jej krewniakiem, albo bliskim znajomym (często współbiesiadnikiem). Na ulicy doszło w tym czasie do 94 morderstw. Psycholodzy mówią, że w rodzinie jest jak w lesie: wrzucisz niedopałek na mokrą ściółkę – las się nie zapali, ale może się zapalić w upalny dzień. Wniosek: upalnie się w rodzinach porobiło.
Sprawa spowszedniała. Prasa lokalna przestała już naciskać na Dominika Flunta, który z biura prasowego sądu okręgowego we Wrocławiu rozsyła dziennikarzom terminy ciekawych wokand. Z ostatniego czasu do medialnych należała może sprawa Jerzego B.: wieszał panią na haku, przybił jej dłoń do blatu stołu, a pociąwszy nożem twarz, zszył rany osobiście krawieckimi nićmi. W dodatku nie okazał skruchy, a rozprawa była kopalnią cytatów w stylu: „Trzeba bić, żeby dziwkę zmienić w człowieka”.
Z reguły jest standardowo, według któregoś z następujących modeli:
1. Zbrodnia wiejska. Bazyli N. ze wsi pod Sokółką zatłukł żonę lewarkiem, bo ona pierwsza zaczęła, przyduszając go poduchą z pierzem. Bazyli nie lubił tego, że ona handlowała ruską wódką, przecież miała rentę, on drugą, było swoje jajko, świniak, kombajn, syn też już na własnym. Przez ruską wódkę nie było nocy, żeby do okna nie pukali po towar, a według Bazylego noc jest od spania.