Jerzy Sosnowski: Mówi się o tobie, że jesteś jednym z niewielu zawodowych pisarzy w Polsce. Czy złapałaś się kiedyś na tym, że, pisząc, bierzesz pod uwagę wymogi rynku, oczekiwania potencjalnego klienta?
Olga Tokarczuk: Dla mnie proces tworzenia jest procesem tajemniczym. Wiele razy o tym mówiłam. W momencie, kiedy powstaje pomysł postaci, splotu wydarzeń itd., naprawdę nie obchodzi mnie, kto to będzie czytał i co powie na ten temat. Taka refleksja pojawia się dopiero po skończeniu pisania, gdy przychodzi pora na wypuszczenie książki. Ale wtedy już wszystko jest zrobione i nie ma specjalnie co zmieniać.
JS: I nie zdarzyło ci się nigdy przerabiać tekstu w tej końcowej fazie? Zauważyłem, że np. w drugim wydaniu „Podróży ludzi księgi” poprzenosiłaś wszystkie zaimki „się” z końca zdań do środka. A większe przeróbki?
To prawda, zdarzają się. A w „Domu dziennym, domu nocnym” to już nawet nie ja, tylko tu siedzący Jarek Klejnocki wymyślił przeniesienie części tekstu na koniec.
JS: I zgodziłaś się?!
Miałam poczucie, że „Domy” to strasznie pesymistyczna i przygnębiająca książka, pełna zniszczenia i rozkładu. Jarek jako pierwszy czytelnik tu zainterweniował, a ja się zgodziłam, bo wszystko, co napisałam, pozostało, a nowe zakończenie pięknie zamknęło wszystko. Tak żeby czytelnik nie czuł się na końcu aż tak źle.
Jarosław Klejnocki: Stanisław Bereś skrytykował cię, że w twoich książkach pojawiają się modne tematy: feminizm, regionalizacja...
...androgyn i inne.
JK: No właśnie. Ja rozumiem irytację pisarza, kiedy słyszy takie rzeczy, ale z drugiej strony: wytłumacz nam, jak to się dzieje, że właśnie takimi tematami się zajmujesz?