Filmowcy z Rosji w minionych sezonach z rozmachem próbowali się mierzyć z hollywoodzkimi widowiskami, wypuszczając na rynek naszpikowane efektami specjalnymi namiastki „Matriksów” („Straż nocna”, „Straż dzienna”). Dyskontowali światowy sukces trylogii „Władca pierścieni”, wymyślając coraz to głupsze opowiastki w stylu fantasy („Volkodav. Ostatni z rodu Szarych Psów”). Poprawiali morale swego narodu zasmuconego militarną klęską w Afganistanie oraz wojną w Czeczenii, produkując wysokobudżetowe patriotyczne plakaty („9 kompania”). A nawet wspierali za rządowe pieniądze putinowską politykę odbudowy imperium, krzepiąc rodaków propagandową wizją historii w kosztownych, przeważnie antypolskich epopejach („1612”). Zapominając niemal całkowicie o kinie artystycznym.
Po śmierci Andrieja Tarkowskiego w 1986 r. – wielkiego mistyka, liryka, autora metafizycznych poematów filmowych („Zwierciadło”, „Nostalgia”, „Ofiarowanie”) – zabrakło w Rosji twórców, którzy dorównywaliby mu odwagą i poetyckim talentem w podejmowaniu najtrudniejszych uniwersalnych pytań – o istotę zbawienia, grzechu, miłości, cierpienia, lęku, śmierci, nieskończoności.
Rozpad Związku Radzieckiego zniósł wprawdzie cenzurę, lecz doprowadził też do upadku przemysłu filmowego. Za Breżniewa powstawało rocznie 200 tytułów, a za Jelcyna już tylko 40 i to przeważnie takich poniżej krytyki. Kinematografię poddano procesowi komercjalizacji. Zmieniły się nawyki widowni, która podobnie jak i u nas zaczęła gustować w ekranizacjach lekkiej sensacyjnej prozy, jak „Gambit turecki” popularnego Borysa Akunina.