Muzea mamy różne: historyczne, etnograficzne i archeologiczne. Muzea sztuki i wnętrzarskie (jak Wilanów, Malbork czy Łańcut). Techniki, przyrodnicze i wiele innych. Ale lista grzechów i słabości jest wszędzie długa i od lat niezmienna. Przede wszystkim brak pieniędzy na wszystko: konserwację dzieł sztuki, nowe zakupy, remonty i inwestycje, rzetelne płace. Dalej, skromne warunki lokalowe, nienowoczesne budynki, staroświeckie standardy pracy. W jednym ze swych wykładów dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie prof. Andrzej Rottermund mówił: „W Polsce instytucja muzealna ciągle postrzegana jest jako synonim zacofania i martwoty. Zarzuca się jej nudę, brak dynamiki, zbytnią powagę, napuszoną uczoność oraz opory przed nowymi technologiami”. To było 9 lat temu, ale owa ostra ocena niewiele straciła na aktualności.
Czy rzeczywiście wszystko rozbija się o pieniądze? Wszak jest ich – głównie dzięki funduszom Unii Europejskiej – coraz więcej. Być może odpowiedź tkwi w obserwacji – cytując prof. Rottermunda – iż „współczesna instytucja muzealna zmienia przede wszystkim swój stosunek do publiczności, przechodząc z pozycji wszechwiedzącego arbitra do wsłuchującego się w głos i potrzeby publiczności partnera”. No właśnie. A czy nasze muzea wsłuchują się, dając świadectwo swojej nowoczesności? Spójrzmy na dostojne sale ekspozycyjne z punktu widzenia przeciętnego widza, który waha się, co zrobić z niedzielnym porankiem: wybrać się do muzeum, do kina, na spacer za miastem lub może do centrum handlowego?
Cztery elementy decydują o tym, czy muzeum ma jakąkolwiek szansę w tej konkurencji. Rzecz pierwsza i najważniejsza to tzw. ekspozycje stałe, czyli to, co wisi na co dzień, stoi lub jest ułożone w gablotach.