Archiwum Polityki

Bollywood

Indyjskie kino nie chce udawać życia. To czysta rozrywka z czytelnym dla każdego przesłaniem moralnym. Ma zaczarować na trzy godziny, pomóc zapomnieć o tym, co poza kinem, oszołomić. I bardzo dobrze z tego zadania się wywiązuje.

Indyjski przemysł filmowy jest starszy o pięćdziesiąt lat od republiki proklamowanej w 1950 r. Kilka miesięcy po paryskiej prezentacji wynalazku braci Lumičre odbył się pokaz na subkontynencie. W 1899 r. fotograf H. S. Bhatvadekhar, lepiej znany jako Save Dada, nakręcił pierwszy film indyjski „Zapaśnicy”. W 1931 r. wyświetlono pierwszy rodzimy film mówiony – „Alam Ara”. W tym samym roku powstało 27 filmów dźwiękowych w czterech językach: hindi, bengalskim, telugu i tamilskim. One do dzisiaj najczęściej płyną z głośników w salach kinowych, choć indyjska konstytucja notuje piętnaście języków urzędowych. Najważniejszym językom kina indyjskiego odpowiadają cztery główne centra produkcji filmowej: Kalkuta (bengalski), Hajderabad (talugu), Madras (tamilski) i Bombaj (hindi).

Miano stolicy indyjskiego kina dzierży od lat Bombaj, gdzie kręci się najwięcej filmów. Nie dziwi więc, że to właśnie Bombaj określany jest jako indyjski Hollywood, czyli, jak się z dumą i odrobiną ironii pisze, Bollywood. Dzieła ambitniejsze powstają z reguły w ośrodkach regionalnych, np. w Kalkucie. I choć nie ściągają do kin mas, to one przynoszą międzynarodowe uznanie kinu indyjskiemu. Filmy komercyjne na festiwale poza Indiami nie trafiają. Ale i tak większość z nich zarabia na siebie i przynosi niezły dochód, gdyż czeka na nie olbrzymia widownia. W samych Indiach codziennie ponad 10 mln ludzi kupuje bilety, aby obejrzeć jeden z nich. Jeżeli w dobrym kinie w Delhi czy Bombaju kosztuje on od 50 do 100 rupii, a w mniejszych miastach od 10 do 20 rupii, suma stanowiąca dzienny przychód powoduje zawrót głowy.

W 1993 r.

Polityka 13.2000 (2238) z dnia 25.03.2000; Kultura; s. 52
Reklama