Ta pewność siebie liderów Europy przebijała ze słów szefa Komisji Europejskiej Romano Prodiego. Oddawszy w Lizbonie Clintonowi, co mu się należy jako sojusznikowi Unii Europejskiej, przeszedł do rzeczy. Zjednoczona Europa to dziś 375 milionów obywateli, po rozszerzeniu – 500. Unia jest największą potęgą światowego handlu i potrafi rozwiązać swe spory z Ameryką pod egidą WTO, Światowej Organizacji Handlu. Chce budować własną armię, bo wyciągnęła wnioski z lekcji Kosowa. Gotowa jest włączyć się w walkę z plagą ubóstwa i z ofensywą AIDS, malarii i gruźlicy. Nie potrzebuje dyplomacji megafonów, woli dyplomację telefoniczną, bo wspólna Europa ma swoje numery, pod które można dzwonić z Waszyngtonu.
Przesada? Może w retoryce, ale twarde fakty przemawiają na rzecz eurooptymistów. Wspólny pieniądz euro, który już chowano do zamrażarki jeśli nie do trumny, dźwiga się i umacnia. Bezrobocie, choć znacznie wyższe niż w Ameryce, zaczyna spadać. W handlu z Ameryką Unia ma 60 mld dolarów nadwyżki, USA – 350 mld deficytu. Odpływ kapitału grozi nie Europie, lecz Stanom.
W zapalnej kwestii nowej wersji Gwiezdnych Wojen – amerykańskiego planu budowy systemu obrony antyrakietowej na Alasce – pojawił się ton podobny. Przywódcy Europy Zachodniej rzucają Ameryce rękawicę. Dają do zrozumienia, że tej konfrontacji wymagają interesy militarne i ekonomiczne ich krajów. Argumenty Europy przedstawił prezydent Francji Jacques Chirac w przemówieniu do zgromadzenia parlamentarnego Unii Zachodnioeuropejskiej, akurat gdy Clintona witano w Portugalii.
Europa musi kwestionować Gwiezdne Wojny II – wywodził – bo plan ten zagraża stabilności polityki rozbrojenia, a zatem narusza równowagę strategiczną budowaną od blisko 30 lat. Stawką w grze między Rosją a USA jest także bezpieczeństwo Europy.