Starzy ludzie piszą listy: „Żyję na marginesie społeczeństwa. Mogę zapłacić tylko za czynsz i najniezbędniejsze rzeczy” – to słowa ponad 70-letniej Walentyny Wassilejewny z Ukrainy, która w czasie wojny pracowała przymusowo w Turyngii. Teraz wierzy, że w Międzynarodowym Biurze Poszukiwań w dalekim Bad Arolsen w Niemczech ktoś się ulituje, zajmie sprawą i wystawi zaświadczenie o tamtych latach, a tym samym umożliwi uzyskanie odszkodowania i parę lat jakiego takiego życia. Podobnie myślą setki tysięcy żyjących jeszcze robotników oraz byłych więźniów hitlerowskich. Szacuje się, że naziści zmusili do pracy prawie 10 mln ludzi z Europy Wschodniej. Tymczasem w Bad Arolsen biurokratyczny młyn miele powoli, a odpowiedzi przychodzą po latach albo nie przychodzą wcale. A jeżeli już przychodzą, to są często negatywne. Więc starzy ludzie piszą listy do gazet, że Niemcy z premedytacją czekają na „biologiczne rozwiązanie”.
Niemcy też piszą listy do gazet żądając, by wreszcie położyć koniec „erze Szwajcara Biedermanna”, by „odpowiedzialność przeszła w nasze ręce”. Bowiem Międzynarodowe Biuro Poszukiwawcze w Bad Arolsen w Hesji nie jest instytucją niemiecką, lecz przedziwnym tworem prawnym, którym administruje Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Dyrektorem biura jest Szwajcar o statusie dyplomaty, zaś zarząd nad biurem sprawuje 8 państw europejskich oraz Izrael i USA, a całość utrzymują Niemcy kosztem 27 mln marek rocznie. I nie mając w zamian zbyt wiele do gadania.
Szukają, by nie znaleźć
Czasy, gdy do Biura w Bad Arolsen nadchodziło 30 tys. spraw rocznie, to niepamiętna przeszłość.