Po raz trzeci zwyciężył człowiek, któremu interes państwa myli się z własnym – tandetny sprzedawca politycznego dymu, karzeł, populista, arogant i prostak, sprzymierzony w dodatku z kompromitującym Włochy i Europę folklorem ksenofobicznej i rasistowskiej Ligi Północnej. A jednak świadomi tych wszystkich ułomności Włosi właśnie Berlusconiemu powierzyli misję wyprowadzania kraju z głębokiego kryzysu. Co więcej, nie zaufali subtelnej ikonie salonowej lewicy Walterowi Veltroniemu, który z gracją wykonał cały obowiązkowy i artystyczny program jazdy wyborczej. Ba! Nawet przysięgli wrogowie przyznają, że dzięki tym wyborom Włochy stanęły przed niepowtarzalną szansą. Dlaczego?
Do rytualnych egzorcyzmów nad Berlusconim i Italią Europa przystąpiła już w lutym, gdy koalicja Romano Prodiego ani na chwilę nie zbaczając z kursu na katastrofę po 22 miesiącach dopłynęła do celu. Po drodze był bunt załogi, kapitan zawisł na rei, a stery objął Walter Veltroni, wysadzając buntowników na bezludnej wyspie. W efekcie centrolewica popłynęła do wyborów w miarę zgodnie, bo bez komunistów, zielonych, socjalistów i anarchistów. Jednak włoski elektorat, wbrew namowom i ostrzeżeniom przed płynącym pod piracką banderą okrętem Berlusconiego całej niemal opiniotwórczej Europy, właśnie tam ulokował swoje nadzieje.
Gdy 29 marca zgodnie z ustawą wyborczą opublikowano ostatnie sondaże, Berlusconi miał w nich od 6 do 9 proc. przewagi.
Dwa dni później, gdy już nie można było niczego zmierzyć, propagandyści Partii Demokratycznej zaczęli budować mit o tym, że Veltroni goni, dogania i przegania. Towarzyszyła mu apokaliptyczna wizja powyborczej sparaliżowanej Italii: nawet jeśli Berlusconi o włos wygra, Veltroni będzie miał przewagę w senacie. Pobożne życzenia włoskiej lewicy natychmiast podchwycił medialny tam-tam i oszukać dali się wszyscy, łącznie z Berlusconim.