Przed 1985 r., zanim powstał „Shoah” – wielogodzinny dokument o męczeństwie Żydów – mówiło się wiele o odpowiedzialności zwykłych Niemców i niemieckiej kultury za zbrodnie Holocaustu. Film wprowadził nową perspektywę. Rozszerzył krąg winy na inne narody. Dlaczego tak późno zaczęto o tym rozmawiać?
Czy widział pan mój film?
Tak. 17 lat temu w kinie Muranów. TVP zaprezentowała wtedy tylko 1,5-godzinny skrót, ograniczony do wątków polskich, po to, by udowodnić tezę o rzekomym antypolskim charakterze „Shoah”.
Tamtą emisję uważam za przestępstwo i hańbę. Skandalem był też pokaz kinowy z lektorem zagłuszającym dźwięk. „Shoah” jest dziełem sztuki. Powinien być wyświetlany w oryginalnej wersji językowej z napisami. A wracając do wątku, który pan poruszył. Europa nie potrzebowała przebudzenia. To świadomość Polaków nie była wtedy rozbudzona. Można się zastanawiać, dlaczego dopiero teraz, 18 lat po premierze, mój film zostanie pokazany publicznie w pełnej wersji: 9,5 godziny.
Przyczyniła się do tego debata wokół Jedwabnego. Wcześniej oskarżano pana, że przesadnie podkreśla pan antysemityzm Polaków.
Teraz okazało się, że „Shoah” w porównaniu z dyskusją o Jedwabnem jest filmem bardzo łagodnym. Wcale nie antypolskim. Tematem „Shoah” jest śmierć w komorach gazowych. Nie ma mowy o jakimś udziale Polaków w eksterminacji Żydów.
Nakręcił pan swój film 40 lat po wojnie. Realizacja trwała 11 lat. Nagrał pan 350 godzin materiału. Żeby przedstawić ogrom zbrodni popełnionych na Żydach, potrzebny był dystans?
Tak. Musiało upłynąć trochę czasu. Bez tego nie można dokonać podsumowania. Nawet ja, wiedząc o Holocauście tyle, dopiero w trakcie pracy uświadomiłem sobie, czym była ta zbrodnia.