Edyta Gietka: – Do jakiej szkoły posłał pan syna?
Łukasz Ługowski: – Do uważanej za elitarną przy ul. Bednarskiej. Podobała mi się kombinacja elitaryzmu przy jednoczesnym mocnym luzactwie. Coś fajnego tam się dzieje: zajmują się dzieciakami z domów dziecka, dzieciakami uchodźców, mają własny sejm, rząd i sąd. Syn nie był ani wybitny, ani ostatni. Dawał sobie radę bez wysiłku ponad swoje możliwości. I dobrze.
Dlaczego do swojej szkoły, do Kąta, go pan nie wziął?
Bo nie chciał. Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko elitaryzmowi w oświacie. Jestem za tym, żeby obok takiej szkoły jak moja były szkoły elitarne, męskie, żeńskie, zakonne i jakie kto chce. O tym marzyłem w czasach tamtego ustroju – o różnorodności, wolności pójścia i wyjścia. Wtedy wszystkie szkoły były takie same – od programu edukacyjnego po lamperie na korytarzach. Dobrze, że jest szczecińska „trzynastka”, kuźnia olimpijczyków, i mój nieelitarny (albo elitarny inaczej) Kąt. Jest popyt – jest podaż. Oni spełniają marzenia i ja, na tym polega demokracja. Gdy do Kąta przyszli katoliccy redaktorzy, nie podobało się im, że klasy są pomazane, korytarze wysprejowane, jeden uczeń w glanach, inny w czarnej marynarce, że na ścianach można wieszać swoje wiersze. Napisali o tym swoim niepodobaniu i bardzo dobrze! Tak samo może się Kąt nie podobać rodzicowi, który przyjdzie rozejrzeć się za szkołą dla dziecka. Ważne, żeby wiedział, co kupuje, nie dostał kota w worku. Jeśli obie strony, rodzic i dziecko, chcą wciągnąć się w ryzy wiecznego prymusostwa, czemu nie?
Skąd popyt na elitarność w edukacji?
Bo lubimy się nawzajem klasyfikować. Przez elitarność też. W komunizmie nawet jeśli ktoś nie był specjalnie wykształcony, starał się być inteligentniejszy, niż jest i – choć zabraniali, a może właśnie dlatego – stawał w kolejce po tomiki Miłosza.